4 maj 2016

XIII. Ostatnie życzenie

"Jeżeli ludzie przynoszą z sobą na świat dużo odwagi, to świat musi ich zabić, aby ich złamać, więc naturalnie ich zabija. Świat łamie każdego i potem niektórzy są jeszcze mocniejsi w miejscach złamania. Ale takich, co nie dają się
złamać, świat zabija. Zabija w równej mierze najlepszych, najdelikatniejszych i najdzielniejszych. Jeżeli nie jesteś żadnym z nich, możesz być pewnym, że zabije cię także, ale bez szczególnego pośpiechu."
~ Ernest Hemigway, "Pożegnanie z bronią".


Ku pamięci Filipka.
Rozdział dedykowany (również) Lucy. Przedwczesne wszystkiego najlepszego.



'stay strong





Posiadłość przy uliczce Zapomnienia numer 3, we wschodniej alejce małej mieściny zwanej Forest Fields, znajdującej się w hrabstwie Nottinghamshire, skrywała się głęboko w lesie. Otaczały ją różnorodne drzewa i krzewy, potężne kamienne ogrodzenie i posmak specyficznego dla człowieka niepokoju. By dojechać do posiadłości starszych państwa McGregorów, należało przeprawić się małym mostkiem nad lśniącym strumyczkiem i udać się piaszczystą dróżką prosto przez dwadzieścia minut, potem odbić w prawo na niespełna jedenaście, a następnie zboczyć z drogi, by wcisnąć parę oczu niewysokiego posągu, aby odblokować porośniętą gęstą trawą ścieżkę do domu.
Robert znał tę drogę na pamięć i choćby chciał zbłądzić, nigdy mu się to nie udawało. Niestety. Chwilami wierzył w to, że ten dom go prześladuje i nigdy nie będzie w stanie od niego uciec.
Wiadomości nie były dobre. Gdy ojciec przybył do Hogwartu, aby go ze sobą zabrać czuł, że będzie mieć kłopoty. Na myśl przyszedł mu list, wysłany do matki, ale przecież ojciec nie miał możliwości dostać go w swoje ręce. Dlatego, gdy pan McGregor stanął przed nim ze swoim chłodnym wyrazem twarzy, serce Roberta zamarło na naprawdę długą chwilę. Nie wiedział więc czy się cieszyć, czy nie, gdy ojciec wyjaśnił mu po co tak naprawdę przybył.
Jego dziadek umierał i ostatnią rzeczą, jaką chciał zrobić przed śmiercią, to porozmawiać z jedynym wnukiem. Robert czuł w swoim sercu narastającą pustkę, a jego umysłem i ciałem targała rozpacz. Nie chodziło tylko o stratę członka rodziny, ale fakt, że Jonathan McGregor był jedyną osobą, która miała jeszcze jakikolwiek wpływ na ojca Roberta. Chłopak bał się chwili, gdy jedynym jego opiekunem zostanie Nicolas McGregor, jego ojciec i największy tyran, jaki stąpał po stronicach życia młodego chłopaka. A matka mówiła, że potwory nie istnieją…
Siedząc w opustoszałym salonie, przyozdobionym osobliwą ilością robótek ręcznych, wykonanych przez jego babcię, wpatrywał się w przesłonięte cienką zasłonką okno. Nie potrafił znaleźć sobie miejsca w tak wielkim domu, a świadomość, że na górze czaiła się gdzieś w kącie Śmierć, w cale nie uspokajała jego zszarpanych nerwów. Spędził tu już cztery dni i dalej nie widział się z dziadkiem, mając snuć się po domu jak cień i „nie przeszkadzać”. „No tak”, myślał sobie, przyglądając się spadającym z drzew liściom. „Jeszcze zabrałbym ojcu za dużo powietrza”.
Robert nigdy nie umiał dogadać się z ojcem. Od dziecka spotykał się z przytykami i wrogim niezadowoleniem ze strony Nicolasa. Panu McGregorowi przeszkadzało to, że chłopiec nie interesował się tym, czym on interesował się w jego wieku, że był za głośny i bał się ciemności. Irytowało go nawet to, że mały Robert siedział przy stole zanim podano obiad i śmiał tłumaczyć się, że boi się spóźnienia. Chłopak nie czuł się ani potrzebny, ani kochany ze strony ojca. Darzył go strachem, a po incydencie wyrzucenia z domu jego matki przez Nicolasa, z czasem pojawiła się również nienawiść. Pomimo niespełna osiemnastu lat dalej bał się ojca i drżał na myśl, że ten psychopata zacznie nim rządzić.
Cichy stukot za jego lewym uchem sprawił, że podskoczył na miejscu. Żołądek ścisnął mu się do rozmiarów orzecha włoskiego, a serce nerwowo przyspieszyło… O ile lżej zrobiło mu się na ciele i duszy, gdy zamiast ojca ujrzał starszą kobietę, krzątającą się cichuteńko przy komodzie. Ściskane przez nią zawiniątko sugerowało, że przyszła tu po coś ważnego i sama wydawała się wystraszona, gdy ujrzała wychylającego się z ramion fotela wnuka. Jej siwiuteńkie włosy skryte pod staromodnym, siateczkowatym czepkiem idealnie kontrastowały z jej leciutko opaloną twarzą i ciemnymi oczami.
– Babciu, ale mnie wystraszyłaś – wymamrotał cicho Robert, pocierając zaraz twarz. Aż opadł na chwilę na fotel, ale znów zerknął za niego, unosząc się. – Pomóc ci w czymś?
– Nie, nie trzeba – odparła kobieta, domykając ostrożnie szufladę wielkiej, ciemnobrązowej komody. Pani McGregor uśmiechnęła się blado do Roberta, zaraz też składając razem dłonie i przyciskając je do podołka. – Masz ochotę na herbatę?
– Oczywiście, że tak. – Chłopak podszedł do kobiety, z lekkim uśmiechem wyciągając ku niej ramię. Wywołało to napływ ciepła na twarzy starszej kobiety, która najpierw pogłaskała policzek młodzieńca, a potem przyjęła jego szarmancki gest, łapiąc się go pod depo.
Oboje ruszyli przez przyciemniony korytarz, który skrywał schody prowadzące na górę i skręcili w uchylone drzwi do kuchni. Było tu bardzo spokojnie i poza nimi, i przykurczonym skrzatem, przesiadującym pod ścianą przy wyjściu na taras, nie było tu nikogo.
– Chruścik! – zaskrzeczała kobieta, wyłupiając mocno oczy. Skrzat momentalnie podskoczył i zesztywniał, wbijając w kobietę swoje wielkie, jasnozielone oczy. Zaraz poderwał się na nogi, ale nie ruszył się z miejsca, jakby w obawie.
– Tak, Pani? – wychrypiał, wygładzając chudymi palcami odprasowaną koszulkę, którą kobieta samodzielnie mu uszyła.
Chruścik był zadbanym skrzatem, który nigdy nie pokazał się jeszcze w zabrudzonym ubraniu, czy z nieumytymi uszami. Nie, żeby skrzatom podobało się łamanie swoich uniżonych zasad, ale Chruścik dobrze wiedział, że w domu państwa McGregor obowiązuje higiena. Musiał myć się najpóźniej co dwa dni i co tydzień robić przepierkę swojego ubrania, które następnie miał obowiązek sobie wyprasować. Eleonora McGregor nie lubiła wydawać poleceń komukolwiek, ale dobrze wiedziała, że gdyby nie opatrzyć zdania w choćby jedno słowo choć odrobinę przypominające rozkaz, skrzat nigdy nie wcieliłby mycia się i prania swoich rzeczy w życie.
– Co ty robisz na podłodze?
– Chruścik siedzi.
– A dlaczego akurat tam?
– Pan kazał – odparł, niepewnie przesuwając wzrokiem po pani McGregor i Robercie.
– To ja ci mówię, że masz swoje miejsce do siedzenia i masz siedzieć na taborecie. Nie pod ścianą – zirytowała się kobieta, chcąc już podejść do kuchenki, ale ubiegł ją wnuk. Robert spojrzał na swoją babcię z delikatnym uśmiechem i wskazał jej, aby usiadła.
Kobieta opadła na krzesło z cichym westchnieniem, spokojnie przypatrując się młodzieńcowi. Milczała tak do czasu, aż Robert nie ustawił przed nią jej ulubionej filiżanki, wypełnionej aż po brzegi gorącym napojem o urokliwej nucie bergamotki. Chłopak ściskał za to kanciasty kubek, z którego również unosiła się para, lecz sam zapach wzbogacony był o mleko. Młody McGregor przepadał za bawarką, jak to prawdziwy Anglik. Zasiadając przy Eleonorze pozwolił jej na pieszczotliwe pogładzenie go po głowie i złapanie za rękę.
– Jeszcze nie mieliśmy okazji porozmawiać od twojego przyjazdu… Jak sobie radzisz w szkole?
– Nie jest najgorzej – wymamrotał chłopak, spuszczając lekko wzrok. – Tylko historia magii wydaje mi się już na tym etapie nauki bezsensowna. Strasznie nie lubię tego przedmiotu…
– A reszta?
– W porządku, babciu. Nie narzekam i nikt nie narzeka na mnie.
– Cieszy mnie to – wyszeptała cicho, upijając zaraz łyk herbaty. Robert dostrzegł błysk niepewności, rozświetlający jej ciemne oczy. Czy naprawdę chciała o to spytać? Gdy pani McGregor pochwyciła roztropny wzrok młodzieńca, jedynie mrugnęła w mocny i znaczący sposób. Chłopak wiedział już, jak należy to rozegrać.
– Jak ma się sprawa ogrodu?
– Och. – Eleonora McGregor udała zdumienie, gwiazdorsko maskując leniwy uśmieszek, czający się w kąciku jej ust. – Muszę ci przyznać, że ostatnio nie miałam siły zajmować się ogrodem. A potrzeba mu nieco pielęgnacji, zwłaszcza z męskiej ręki.
– Może chcesz żebym ci pomóc? Mamy jeszcze dużo czasu, więc… – Chłopak urwał, zastanawiając się, czy aby nie powiedział czegoś głupiego? Czas wcale nie był dla nich łaskawy, a tym bardziej nie pobłażał on dziadkowi Roberta. Pani McGregor nie odebrała tego jednak w zły sposób. Posłała ona wnukowi delikatny uśmiech.
– Niech będzie. Dopij herbatę i pójdziemy do ogrodu.
Kolejne minuty obfitowały w ciszy. Robert smakował herbaty z niemałym skupieniem, wzrok tępo wbijając w ścianę naprzeciwko, na której w równym rzędzie lśniły zdobione malowidłami płytki. Rozmyślał on o wielu rzeczach. Wspominał parne, samotnie spędzone lato i ogrom listów, dokładniej ich treści, które chciał nie raz rozesłać w świat. Przypominał sobie dnie, spędzone głęboko w lesie, z dala od domu, kiedy mógł pomarzyć bez nieustannego gadania ojca, mówiącego, że młody McGregor do niczego się nie nadaje. Ile razy dusił w sobie chęć odpyskowania mu? I ile razy drżał na myśl, że ojciec odnajdzie wszystkie listy, które dostał od matki i te, których sam nigdy nie ośmielił się wysłać do pewnej istoty?
Hughes nie wychodziła mu z głowy. Nigdy nie przypuszczał, że będzie w stanie myśleć o kimś tak długo i tak ciepło, poza swoją matką. Ileż by oddał, aby wcześniej zebrać się na odwagę i zamienić z Gabrielle choćby dwa zdania dziennie. Może w tych chwilach, gdyby nie strach, mógłby zignorować własnego ojca i skupiać się na fakcie, że Gryfonka na niego czeka? Sam chciał uwierzyć w swoją odwagę…
Herbata zniknęła z kubka Roberta w przeciągu paru chwil, podczas których rozmyślał nad kwestią powrotu do szkoły i tego, co zrobi, gdy w Hogwarcie się już pojawi. Zamyślenie sprawiło, że dno kubka zaskoczyło go bardziej, niż mógłby przypuszczać. Z cichym westchnieniem wstał od kuchennego stołu i zabrał puste naczynia, wkładając je do zlewu. Pomimo ciągłych nalegań Chruścika, Robert uparł się, by samemu zmyć naczynia. Chłopak za wszelką cenę chciał poczuć się po prostu człowiekiem, a tego bez wątpienia brakowało mu w całym swoim życiu. Poza tym, McGregor bardziej od zwykłego człowieczeństwa pragnął bycia kimś zgoła innym, jak ojciec.
– Robercie, czy jesteś już gotowy?
– Tak, babciu.
– Może się przebierzesz? – spytała łagodnie kobieta, zakładając na nieco pomarszczone dłonie zgrabne rękawice ogrodowe.
– Nie trzeba. Nie boję się pobrudzić. – Robert wytarł dłonie w małą, nieco pomiętą szmatkę i czym prędzej ruszył w stronę wyjścia na taras. Atmosfera tego domu pozostawiała na człowieku coś w rodzaju żrącego kurzu, który pozbawiał reszty humanitarności i rozsądku, dlatego Robert chciał skosztować nieco chłodnego, orzeźwiającego powietrza. Wydostając się na drewniany taras poczuł, jak wstępują w niego nowe siły. Zdawało mu się nawet, że płuca pragną wyrwać się z jego piersi, aby osobiście skosztować tej lekkiej słodyczy październikowego popołudnia.
Usta Roberta wykrzywiły się w delikatnym uśmiechu, gdy z niecodziennym spokojem mógł obserwować, jak beztroskie życie wiodą drzewa i skryte w ich koronach zwierzęta. Mógłby im zazdrościć, ale nie śmiał. Któż bowiem prosi o pomoc głośniej niż trzeba, jak nie oszust?
Ogród rozciągał się przynajmniej na połowę terenu, przypadającego na tył domu. Na szarzejącej z zimna trawie walały się kolorowe liście klonów, dębów i innych drzew, stwarzającym wygodny, chrupiący pod nogami dywan. Pomimo tego, że w oczach Roberta obraz ten przypominał sielankę i dumnie niczym matka swe dzieci okrywał zniewieściałą, bezbronną trawkę, tak niezaprzeczalnie wiedział, że należało zrobić z tym porządek. Mały płotek, który odgradzał kwiaty od warzywnej części ogródka, gdzie rosły już dynie i wiele innych warzyw, także wymagał względnej naprawy, chybocąc swymi wyłamanymi szczeblami na młodym wietrze. McGregorowi przywodziło to na myśl małe dziecko, a dokładniej jego niestabilne zęby, których za żadne skarby nie dało sobie usunąć.
– Co tu się stało? – spytał chłopak, dostrzegając podeptany rząd marchwi, nieszczęsny płotek i przechylone drzewko brzoskwini. Spotykając wzrok Eleonory aż pokiwał głową. – No tak. Wszystko jasne…
– Wściekł się, bo dziadek nie pozwolił mu zostać podczas spisywania testamentu z przedstawicielem Ministerstwa i Banku Gringotta… – odparła cicho kobieta, starając się nawet dokładnie nie poruszać ustami. Niemal tęskno spojrzała w kierunku klombu, który również został zdewastowany.
Robert westchnął jedynie, w myślach licząc do dziesięciu. Nie odezwał się, zaraz powijając rękawy swojej koszuli aż za łokcie i ruszył w kierunku małej szopki, z której wyciągnął drewnianą skrzynkę pełną narzędzi. Zastanawiał się, kiedy zazna choć chwili spokoju. Momentu, w którym ojciec przestanie wszystko niszczyć, a zacznie budować…
– Co ja bym bez ciebie zrobiła? – spytała kobieta, łapiąc się za ręce i znów przyciskając je do swojego podołka.
– Z pewnością miałabyś zniszczony ogródek – zażartował chłopak, klękając przy płotku. Ze skrzynki wyciągnął stare, robocze dłuto i młotek, zaczynając ostrożnie uderzać w wąską przestrzeń pomiędzy zbitymi deskami. W milczeniu pozbył się złamanych części, uszkodzoną podstawę traktując zaraz papierem ściernym. – Na wiosnę przemalujemy go na biało.
– Robercie?
– Tak, babciu? – Spojrzał na nią z dołu, unosząc wysoko brwi ku górze.
– Nie musisz robić wszystkiego ręcznie. Przecież masz różdżkę.
Chłopak uśmiechnął się lekko pod nosem i pokręcił głową, wracając do pracy.
– Gdybym używał teraz różdżki, nie nazywałoby się to pracą w ogrodzie – wymamrotał, uśmiechając się już nieco słabiej. Prawda miała się jednak trochę inaczej. Nawet, jeśli Robert nie należał do leni i nie bał się pracy, tak za wszelką cenę chciał uniknąć podobieństwa do wygodnego ojca.
Chłopak bez wątpienia mógł porównać się do dzikiego zwierzęcia, które ktoś bestialsko zamknął w klatce. Bez dostępu do kilometrów wolności, posmaku wody ze źródła i wartych pamięci przygód. Co z tego, że w tej klatce miał wszystko? Wygodę, ciepło, jedzenie i schronienie? Co z tego, że obiecywano mu coraz więcej, skoro to nie był jego prawdziwy dom? Robert czuł, że dorósł zbyt wcześnie i lata, w których mógł pozwolić sobie na beztroski uśmiech, odeszły w zapomnienie. Szczerze bał się tego, co przyniesie jutro…
Płotek mógł dumnie pochwalić się nowym szczebelkiem w przeciągu paru minut, od razu wyglądając stabilniej niż niespełna kwadrans wcześniej. Pani McGregor ledwie machnięciem różdżki sprawiła, że gładką powierzchnię drewna pokryła warstwa przeźroczystej, lepkiej cieczy, schnącej w zawrotnym tempie.
– Zajmijmy się teraz klombikiem – zaproponowała kobieta, przyglądając się jak młodzieniec odnosi zaraz skrzynkę z narzędziami do szopki, wracając z innymi niezbędnikami. Gdy Robert zajął się wyciąganiem cudem ocalałych cebulek kwiatów z ziemi, zaraz też układając je do podłużnego koszyczka, pani McGregor przykucnęła obok, idąc w ślady wnuka. Bardzo ostrożnie rozejrzała się dookoła i zerknęła w każde okna, w obawie przed niechcianymi uszami.
– Kontaktowałeś się z mamą? – wyszeptała bardzo, bardzo cicho wyciągając z koszyczka starą gazetę, z której zrobiła coś na kształt rożka, do którego zaczęła delikatnie strzepywać nasionka innych, ususzonych roślin.
– Tak – odparł równie cicho Robert, czując jak mocno ściska go w gardle.
– Co z nią?
– Kiedy ostatnio pisała, wspominała, że była przeziębiona. Podejrzewam, że nie mówi mi wszystkiego, żeby mnie nie martwić. Parę dni temu napisałem do niej list, ale mam nadzieję, że jeszcze nie odpisze, inaczej…
– Spokojnie – odparła kobieta, lekko zaciskając usta. – Kiedy twój ojciec opuścił dom, wysłałam do niej sowę. Miałam przeczucie… List będzie na ciebie czekał u Dumbledore’a.
Chłopak odetchnął głęboko, jakby w uldze. Poczuł, jak krew odpływa mu z głowy do reszty ciała.
– Dziękuję, babciu…
– To drobiazg. Zapakuję ci parę rzeczy, wyślesz je jej jak będziesz już w Hogwarcie. Sama nie mam jak tego zrobić.
– Myślisz, że ojciec zaczyna coś podejrzewać? – spytał cicho, ukradkiem zerkając na kobietę. Oboje chwilę milczeli, zupełnie jakby aktualnie obca dla nich rzeczywistość zbyt mocno dobijała się do drzwi ich raju. Cichutkiego, spokojnego raju… Pani McGregor pokręciła już po chwili głową, uśmiechając się do chłopaka w ciepły sposób.
– Wątpię. Jest zbyt zajęty, żeby poświęcić uwagę czemukolwiek innemu, jak swoim… głupstwom. – To ostatnie z trudem przeszło jej przez gardło. Robert wyczuł w tym senną trwogę.
– Tak właściwie… – wymamrotał, nie spuszczając z kobiety wzroku. Błądził on nim po jej lekko pomarszczonej twarzy. – Czym jest zajęty?
– Och, Robercie. W sumie to nie wiem…
– Babciu – warknął, marszcząc czoło. – Mnie nie musisz kłamać.
Znów zapadła cisza. Była ona jednak dość krótka, gdyż pani McGregor uniosła na wnuka nieco strapiony wzrok.
– Coś złego dzieje się z twoim ojcem…
– Cóż gorszego może go jeszcze spotkać? Poza szaleństwem i szowinizmem, posiada jeszcze rzadko spotykany zespół nieodwracalnego egoizmu.
– Wiem, że mój syn nie jest idealny, ale…
– Babciu. Wiem, że to ciężko to przyjąć do wiadomości, ale ojciec nie jest dobrym człowiekiem.
– Wiem – szepnęła cicho, ostrożnie składając dłonie na kolanach. – Chodzi o to, że z ojcem jest coś wyjątkowo nie tak.
– Co to znaczy, że coś z nim wyjątkowo nie tak? – Młodzieniec zaczął się już niecierpliwość. Mógłby przysiąc, że jeszcze chwila, a pokusiłby się o mało uprzejmy komentarz.
– On robi coś złego, Robercie – szepnęła ciszej niż dotychczas, zaciskając zaraz usta. Chłopak przestał grzebać grabkami w ziemi, zawieszając na babci wzrok. Jego serca zamarło, bo przez myśl przebiegła mu mama.
– Czy… On… Czy mama…?
– Nie wiem, co zamierza. Opuszcza dom niespodziewanie, nie zwierza mi się, a w domu już nie raz pojawili się dziwni ludzie.
– O czym ty mówisz? – zdziwił się, mrugając parę razy szybciej. – Nie było mnie niespełna dwa miesiące, ojciec nie zdążyłby w tak krótkim czasie poznać kogoś, z kim zaprzyjaźniłby się do tego stopnia, aby spraszać takiego kogoś do domu. Wszystkich jego znajomych znam…
– Ciszej. – Kobieta niemal się skurczyła, mrużąc zaraz powieki. Wróciła do wcześniejszego zajęcia i dopiero po paru dłuższych minutach postanowiła znów zabrać głos. – Mnie nic nie powie, a dziadkowi tym bardziej. Twój dziadek nie chciał tu tych ludzi… On ci więcej powie.
– Kiedy? Jestem tu już cztery dni i dalej nie zobaczyłem dziadka.
– Przyjdzie na to czas. On wszystkiego dopilnuje – odparła, wzdychając zaraz jak gdyby nigdy nic. – Zabiorę sadzonki i nasiona na ganek. Zajmiesz się resztą?
Robert zrozumiał, że więcej już nie wyciągnie z pani McGregor. W odpowiedzi pokiwał tylko głową i zaczął starannie nagarniać ziemię ku górze, zatrzymując ją przed spadkiem za pomocą sporego kamienia. Nie zamierzał bardziej naciskać na babcie. Bardziej zależało mu na rozmowie z dziadkiem, ale nie sądził, że uda mu się tego dokonać. Przynajmniej nie dziś, choć już zaczął odczuwać skutki tego „wolnego”. Przed oczami stanęła mu McGonagall, trzaskająca w biurko czyimś wypracowaniem. Z pewnością mu się oberwie.
Zaraz jednak w pamięci mignęła mu zupełnie inna postać. Jej długie, proste włosy w kolorze starego złota połyskiwały przez odbijające się od nich słońce, zaś drobniutka figura balansowała pomiędzy lewą, a prawą półkulą jego mózgu. Wspomnienie Gabrielle rozświetliło jego twarz, a na ustach pojawił się szeroki uśmiech. Niemal od razu przypomniał sobie treść listu, który wysłał swojej matce. A więc, była to wyłącznie mgła, czy już zakochanie? Kiedyś myślał o niej pięć minut w ciągu całego dnia, a z każdym dniem przybywało jej spychając inne rzeczy na dalszy plan.
Chłopak nawet nie zorientował się, kiedy po raz kolejny zawisła nad nim jego babcia, przyglądając się temu rozkosznemu wyrazowi twarzy młodzieńca. Stała tak nad nim długą chwilę, składając dłonie na podołku, tak jak miała w swoim zwyczaju. Nie ośmieliła się skomentować tej sytuacji, a jedynie w duchu zadawała sobie pytanie, czy Robert będzie szczęśliwy. Podejrzewała jaki jest powód jego uśmiechu i nie chciała wiedzieć, jak bogata jest tamta rodzina, jakie ma tradycje, skąd pochodzą i jak jest u nich z czystością krwi. Pamiętała bowiem czasy, kiedy jako młoda kobieta okropnie zadzierała nosa i krytykowała innych tylko ze względu na ich pochodzenie i status. Uświadomiła sobie jednak po latach, że przez takie myślenie stała się samotna i nieszczęśliwa, a spoglądanie na innych przez pryzmat urodzenia sprawia ból jedynie osobie dokonującej osądu. Zrozumiała, jak piękne potrafią być te unikatowe „egzemplarze”, które pomimo pochodzenia z niemagicznej rodziny, wnosiły do życia innych mnóstwo ciepła i dobroci, a urocze mieszanki nadają jedynie sensu całemu istnieniu.
Kiedy więc Robert spojrzał na nią, nieco skrępowany swoim lekkim nastawieniem, gościła na ustach elegancki, miły dla oka uśmiech.
– Czy coś się stało, babciu? – spytał Robert, odgarniając wierzchem dłoni nieco opadające na czoło włosy.
– Tak na ciebie patrzę i myślę, że całe życie przed tobą. Praca, kobieta, rodzina… Trochę mi przykro, że tracę swoją jedyną miłość, ale wiem, że taka jest kolej rzeczy. Pociesza mnie, gdy widzę, jak się uśmiechasz.
Chłopak zasępił się. Naprawdę nie chciał myśleć o tym, że w sypialni na górze życie Jonathana uciekało między jego palcami. A co gorsza, on uśmiechał się pod nosem, myśląc o dziewczynie, z którą zamienił zaledwie parę zdań. Zrobiło mu się wstyd.
– Przepraszam. Marzę o niebieskich migdałach, a dziadek…
– Daj spokój. Gdyby cię teraz usłyszał, zrugałby cię.
– Niestety, wiem – odparł Robert, podnosząc się z ziemi. – Na wiosnę nie będziesz musiała martwić się o spulchnianie ziemi. Przynajmniej na klombie. Zajmę się drzewkiem – rzucił, odruchowo pocierając palcami kark, po którym przebiegł dreszcz. Zażenowanie całą sytuacją odebrało mu zdrowy rozsądek i pewny siebie wyraz twarzy. Rozbawiło to panią McGregor do tego stopnia, że wydała z siebie zduszony chichot. Wchodząc za wnukiem na teren ogródka potarła dłońmi o siebie, wpatrując się w poczynania młodzieńca. Robert zaczął przyglądać się wyrwanym z ziemi korzeniom i oceniać ich stan. Zrezygnowany westchnął, gdy przyszło mu zliczyć szkody.
– Jak tak dalej pójdzie, to nic z tego ogródka nie zostanie. Nie ma sensu go podsypywać, bo przy pierwszym śniegu zamarznie…
– To co zamierzasz?
– Wykopię je i wsadzę z powrotem. I módlmy się, żeby na wiosnę puściło, inaczej będzie do wyrzucenia. Nawóz jest w szopie?
– Tak, tak – odparła szybko kobieta, schodząc wnukowi z drogi, będącej wyłożoną kamykami ścieżką. Kiedy chłopak wrócił, pani McGregor uśmiechnęła się po raz kolejny, krzyżując tym razem dłonie pod biustem. Początkowo jednak milczała, przyglądając się, jak Robert okopuje brzoskwinkę dookoła, by wyciągnąć ją ze zmarzniętej, wilgotnej i ciężkiej ziemi.
– Co to był za uśmiech? – mruknęła cicho, zerkając na wnuka z zadziornym uśmiechem. Dostrzegając jego zmieszanie, a potem widząc, jak jego policzki oblewa jasny rumieniec, z trudem powstrzymała parsknięcie śmiechem.
– Nie wiem, o czym mówisz, babciu.
– Dobra, dobra – mruknęła, zaczynając zaraz po kucnięciu obok wyrywać chwasty. – Jak jej na imię?
Robert chwilę udawał, że w cale nie słyszał pytania swojej babci, lecz gdy nawet głupia mina nie pomogła w wydostaniu się z tego typu opresji, wywrócił oczyma. Na jego ustach znów pojawił się lekki, ciepły uśmiech. Przed oczami znów pojawiła mu się Hughes, przez co ledwo powstrzymał się przed cichym westchnieniem.
– Gabrielle. Ale nie dopisuj sobie za dużo, babciu. Ledwo ze sobą rozmawiamy.
– A to dlaczego? – zdziwiła się kobieta, unosząc wysoko brwi. – Nie przepada za tobą?
– Nie o to chodzi – mruknął chłopak, kucając przy korzeniach drzewka. Zaczął strzepywać spomiędzy nich ziemię, a gdy skończył, spokojnie wsparł brzoskwinkę o płotek. W ruch po raz kolejny poszła łopata. – Jakoś… wcześniej nie było…
– Okazji, czy odwagi? – dokończyła za niego, uśmiechając się w nieco zagadkowy sposób. Robert poczuł, jak robi mu się gorąco i bynajmniej nie była to sprawka machania łopatą.
– Jednego i drugiego – odparł po chwili, dosłownie na chwilę zatrzymując swoją pracę. – Albo po prostu byłem dupkiem.
– Nonsens – zaśmiała się kobieta, ściskając w dłoni już sporą wiązkę chwastów. – Do niektórych rzeczy człowiek musi dojrzeć, Robercie, aby wcielić je w życie. Opowiedz mi coś o niej.
– Proszę? – zdziwił się chłopak. Ściskana przez niego łopata o mało nie wyleciała mu z rąk, a twarz młodzieńca przybrała koloru soczystej wiśni.
– No, opowiedz mi o niej trochę.
– Po co? – Robert wyraźnie się przeraził. Było to po nim zarówno widać, jak i słychać, a dodatkowe drżenie głosu chłopaka było przezabawne.
– Chcę wiedzieć, jak wygląda dziewczyna, o której nie możesz zapomnieć. Bez obaw, ja nie zadaję ani podchwytliwych pytań, ani nie będę wyciągać z tego jakichś głupich konsekwencji. No? – Eleonora McGregor przysiadła zaraz na malutkiej ławeczce, chwilę wcześniej wyrzucając pęczek chwastów do zgrabnie i mądrze urządzonego kompostownika. – Ciekawość mnie zżera.
McGregor westchnął jedynie, odkładając łopatę na bok zaraz po tym, jak zdecydował, że dół jest dostatecznie głęboki.
– Cóż… Jest w moim wieku. Tak przynajmniej myślę, bo nie wiem kiedy ma urodziny – zaczął, podnosząc brzoskwinkę i bardzo delikatnie wsadził ją do dołu. – Jest… niższa. Drobna i zdecydowanie ciekawa. Jest w Gryffindorze, ale nie stanowi to dla mnie żadnej różnicy. Zawsze wydaje się taka… – urwał, mrużąc przy tym oczy. Szukał odpowiedniego słowa. – Delikatniejsza, niż jej przyjaciele. Ale to tylko takie pozory. Jest niezłą rozrabiarą i niezaprzeczalnie rewelacyjną pałkarką. Wiesz, gra w quidditcha.
– Musi być silna – zauważyła Eleonora, składając swoje dłonie na kolanach.
– A nie wygląda. Gdybyś ją zobaczyła… Sięga mi gdzieś do połowy twarzy, ale założę się, że w napadzie złości bez problemu połamałaby mi żebra. No i… – Robert znów się zaciął. Przestał nawet przysypywać trzymane przez niego drzewko, wzrok wbijając daleko przed siebie. Eleonora czuła, że patrzy dalej, dalej niż granice Forest Fields, dalej niż Londyn, a nawet granice. Uciekał hen do Szkocji… – Jest naprawdę piękna, babciu.
– Wierzę na słowo.
– Mówię poważnie – żachnął się Robert, wbijając w kobietę uważny wzrok. Znów wrócił do zasypywania drzewka wilgotną, spulchnioną przez łopatę ziemią. – Jest szatynką… A przynajmniej sądzę, że tak to się nazywa.
– Jaki to dokładnie kolor?
– Taki… Ciemny blond? W sumie, to porównałbym go do starozłotego. Rany… – Chłopak złapał głęboki oddech i po raz kolejny zapatrzył się przed siebie. Eleonorze trudno już było panować nad śmiechem.
– Szatynka.
– Widzisz? Dobrze mówiłem. – Chłopak wykrzywił usta w delikatnym uśmiechu, lekko ubijając podeszwą buta ziemię dookoła zasypanego już drzewka. – Ma wspaniałe oczy. Szare, ale są przepiękne. Mógłbym w nie patrzeć cały dzień, a zdaje mi się, że to i tak byłoby za mało.
– Zakochałeś się – odparła starsza kobieta, wygładzając palcami materiał swojej ciemno bordowej sukni. Zaraz dostrzegła, jak twarz wnuka po raz kolejny oblewa krwisty rumieniec. Tym razem jednak nie powstrzymała szczerego chichotu, który na którą chwilę przerodził się w śmiech.
– Babciu… – jęknął chłopak, wbijając w nią wzrok. Mimo wszystko, w kąciku jego ust można było dostrzec cień uśmiechu.
– Mówię tylko to, co widzę. Nie wstydź się. Jestem za stara, żeby nie zrozumieć…
Chłopak wykrzywił w końcu usta w szerokim, szczerym uśmiechu, przyglądając się pani McGregor z o wiele lżejszym sercem. Robert poczuł w końcu, że… tak naprawdę nie jest z tym problemem sam. Wiedział, że był nawet zdolny do czegoś nowego, do pewnego kroku… Już do końca pracy w ogrodzie na jego ustach gościł rozkoszny uśmiech. O wiele łatwiej przyszło mu złapać kolejny oddech, nawet jeśli jego największe strachy ciągle kłębiły się pod grubą warstwą jego nadziei.
Gdy słońce zaczęło chylić się ku horyzontowi, McGregor wpatrywał się w szarzejącą ścianę lasu z niemałą nadzieją. Na co? Na ucieczkę, na wolność, na szczęście. Skrzyżował brudne od ziemi dłonie na odkrytych przedramionach, uciekając myślami daleko, daleko za horyzont. Nie przejmował się chłodnym wiatrem, ani nawoływaniami babci, dobiegającymi z kuchni. Tęsknił do matki. To uczucie było niepodważalnie destrukcyjne dla jego psychiki, ale nie chciał przestać. Zbyt długo żył z dala od niej i za bardzo pragnął wszystko zmienić.
– Robercie. Ile razy mam cię jeszcze zawołać?
– Zaraz przyjdę, babciu – wyszeptał, marszcząc delikatnie czoło. Kobieta westchnęła, opierając się delikatnie o framugę drzwi tarasowych.
– Znów o niej myślisz? O tej dziewczynie?
– Też – odparł krótko chłopak, zaciskając delikatnie usta. Gdy Eleonora wspomniała Gabrielle, znów zobaczył ją tak wyraźnie, jakby stała zaledwie parę centymetrów od niego. Zatęsknił za delikatnymi rysami jej buzi, które niejednokrotnie już pragnął pogładzić. Brakowało mu również jej nieśmiałego, ale uroczego spojrzenia.
– Po twojej opowieści utwierdzam się w fakcie, że dzieci szukają swoich wzorów.
– Co masz przez to na myśli? – spytał Robert, zerkając na babcię przez ramię. Ona zaś wykrzywiła swoje usta w ciepłym uśmiechu, leciuteńko kręcąc głową.
– Gdy o niej słucham, widzę twoją mamę, Robercie. Nie zauważyłeś tego?
Chłopak uniósł brwi. Czy pomyślał o tym, żeby zestawić mamę z Gabrielle? Kiedy to usłyszał, jakoś łatwiej było mu to porównać. Nie wiedząc czemu, uśmiechnął się zaraz od ucha do ucha, zaciskając palce na przedramionach.
– Masz rację, babciu.
– Robercie!
Ślizgon poczuł, jak nogi momentalnie mu drżą. Serce bardzo mocno się ścisnęło, a dobry humor uciekł bardzo szybko. Zarówno on, jak i Eleonora, przybrał na twarzy wyraz ciężkiego brzemienia. Nicolas McGregor nadchodził…
Robert wślizgnął się do kuchni, zamykając za sobą drzwi, prowadzące na taras. Czuł się coraz bardziej nieswojo, a myśl spotkania się z ojcem po paru godzinach świętego spokoju powodowała obrzydzenie. Chłopak nie zdążył nawet podejść do zlewu, aby opłukać ubrudzone dłonie, jak kuchenne drzwi otworzyły się z niemałym impetem. Serce Roberta zamarło na długą chwilę.
– Przeklęty smarkaczu, nie słyszysz, jak cię wołam?
– Jak ty się zachowujesz? – Eleonora warknęła na stojącego w drzwiach syna, aż czerwieniejąc na twarzy.
– Mamo, daj spokój. To sprawa między nami.
– Nie, dopóki to mój dom, Nicolasie!
– Już dobrze, dobrze. Robert! – Chłopak dopiero po ponownym napomnieniu ojca odwrócił w jego kierunku głowę.
Nicolas McGregor był mężczyzną wysokim, o najzwyklejszej budowie ciała pod słońcem. Jego twarz, zakończona ostrym podbródkiem, wyrażała wieczną wyższość, a ciemne oczy świdrowały postać syna z ciężkim wyczekiwaniem. Mężczyzna w dość szarmancki sposób wygładził swoje ciemnokasztanowe włosy, zaraz przenosząc dotyk swojej dłoni na idealnie przycięty zarost. Jego ciało zdobił smukły, ciemno grafitowy garnitur i jasna koszula, której kołnierzyk postawiony był przy karku.
Młody McGregor mierzył się z ojcem jeszcze przez chwilę, nie odzywając się ani słowem. Ciszę przerwała dopiero Eleonora, przenosząc wzrok na skrzata domowego.
– Chruściku, przygotuj kolację.
– Dobrze, pani. Chruścik zrobił już kolację panu.
– Podam ją osobiście, Chruściku. Dziękuję – odparła kobieta. Nicolas skorzystał z chwili i gdy Robert go mijał, zacisnął palce na ramieniu syna.
– Jak ty wyglądasz? – wycedził, każde słowo wypowiadając z niejakim odstępem.
– Normalnie – odparł sucho chłopak, zaraz zaciskając powieki, gdy ojciec nim potrząsnął.
– Nie tym tonem, młodzieńcze.
– Najpierw ty zmień swój, to wtedy ja będę mówił do ciebie tak, jak na to zasługujesz.
Nicolas znów szarpnął synem, mocno zaciskając szczęki. Ich twarze dzieliły centymetry.
– Idź doprowadzić się do porządku, młodzieńcze. Wyglądasz tak, jak ci brudni mugole.
– Bo po tobie sprzątałem – warknął chłopak i wyrwał mu się, zaraz w podskokach czmychając z kuchni. Nicolasa przed ciśnięciem w syna jadowitymi określeniami i być może zaklęciem, powstrzymała Eleonora, znów podnosząc na syna rozwścieczony głos.
Ale Robert nie słyszał już ich wymiany zdań. Mknąc po schodach na najwyższe piętro, czuł ucisk w skroniach, a ściśnięte chwilę temu przez ojca ramię boleśnie pulsowało. Nie zdobył się jednak na żadne wyzwiska pod adresem ojca, a w skupieniu myślał o mamie.
Kiedy wszedł do swojego pokoju, rzucił ukradkowe spojrzenie w kierunku zaścielonego łóżka i lekko uchylonego okna. Marzył o dniu, w którym na parapecie stanie jego sowa, ściskająca w dziobie list od kogoś dla niego ważnego. To zwierze jednak dobrze wiedziało, że pod ten adres, a dokładniej pod to okno, nie dostarcza się żadnych paczek, listów i liścików.
Młody McGregor odetchnął w głęboki sposób i ruszył za kolejne drzwi zaraz po prawej, gdzie znajdowała się łazienka. Dokładnie umył ręce, opłukał twarz i ściągając swoją koszulę zerknął na swoje odbicie w lustrze. Bark, po jakże „czułym” uścisku ojca, był cały czerwony, a on mógł spokojnie pokazać temu chłopakowi w lustrze, gdzie jaki palec został wbity. Szczerze, mógłby się do tego przyzwyczaić, ale jego dziwny charakter mu na to nie pozwalał. Zanim opuścił łazienkę uraczył swoje odbicie bladym uśmiechem. Wdzięczny był matce głównie za to, że była i za jej wyjątkowo dobre serce, ale gdy wliczał w to materializm, z radością stwierdzał, że nawet z twarzy przypominał bardziej ją, niż ojca.
Zamknął za sobą drzwi. W pokoju robiło się coraz chłodniej, co niewątpliwie przyczyniło się do pojawiania na jego skórze gęsiej skórki. Przeszedł przez pokój w milczeniu, łapiąc za świeżą koszulę. Nie widział oczywiście sensu w strojeniu się do kolacji, ale za wszelką cenę chciał uniknąć wstrętnych komentarzy ze strony ojca. Wprawdzie zapięcie koszuli trwało chwilę, ale wydawało mu się wiecznością, podczas której znów wrócił myślami w mury zamku, nie wiedząc nawet, że dziewczyna, o której tak mocno myślał, spędzała kolejne minuty na wpatrywaniu się w ciemniejące niebo, myśląc o nim przez cały ten czas.
Kolacja nie wniosła nic do rodzinnej sytuacji, trwającej pomiędzy Robertem, a jego ojcem. Nicolas udawał, że w kuchni nic się nie wydarzyło i wyglądał na zdziwionego, że syn zachowuje do niego dystans. Młody McGregor pomyślał nawet przez chwilę, że jego ojciec ma wyjątkowo zaawansowane rozdwojenie jaźni. Podczas posiłku Robert rzucał ojcowi chłodne spojrzenia, gdy tamten nie patrzył, a gdy przyszło im rozejść się do pokojów, chłopak poczuł niewyobrażalną ulgę. Zażył szybkiej kąpieli i siadając na materacu łóżka, zastanawiał się długą chwilę nad tym, o czym chciał śnić. Robert miał zawiłą teorię dotyczącą jego snów. Kiedy było mu źle, potrafił godzinę przed zaśnięciem wymieniać dobre wspomnienia z jego dzieciństwa, aby nie mieć koszmarów. Nie zawsze to działało, ale częściej zasypiał po prostu z nadzieją, że przynajmniej w jego głowie będzie choć przez chwilę dobrze. Zamiast jednak pomyśleć o dniach, kiedy godzinami przesiadywał z mamą w lodziarni albo w parku, pomyślał o delikatnej twarzyczce Gabrielle. Wpatrując się w ślepy punkt w podłodze przypominał sobie ich ostatnią rozmowę i zapisywał w pamięci po raz kolejny nieśmiałe spojrzenie szatynki, mowę jej ciała i wykrzywione w tym delikatnym, słodkim uśmiechu usta. Oddałby wszystko, aby móc z nią porozmawiać. W napływie emocji poderwał się z łóżka i dopadł pióra wraz z pergaminem, ale pomysł ten prędko go opuścił. W końcu sowa była w bliżej nieokreślonym miejscu, a nawet, gdyby miał ją ze sobą, nie mógłby zrobić z niej użytku. Opadł więc ponownie na materac i zamknął oczy, bardzo szybko zapadając w sen.
Nie trwał on jednak zbyt długo. Było parę minut po trzeciej, gdy drzwi od pokoju Roberta otworzyły się i stanęła w nich Eleonora.
– Robercie. Dziadek chce cię widzieć.
Chłopak poczuł, jak serce skacze mu boleśnie do gardła. Z łóżka zerwał się z cichym trzaśnięciem w karku i zarzucił na siebie w locie koszulę. Jego ciało zaczęło boleśnie drżeć, a oczy piekły go tak, jakby odbył zbyt bliskie spotkanie z czuszką chili. Minął z babcią korytarz i powędrował wprost do pokoju Jonathana McGregora.
W pomieszczeniu paliła się staromodna lampa oliwna, stojąca grzecznie na ciemnej szafce nocnej, na której spoczywał również srebrny zegarek z poprzedniej epoki. Pokój ten wypełniony był tajemniczą aurą, pomijając zapach gorzkich ziółek. Okna przesłonięte były grubymi zasłonami, a na wielkim łóżku leżał przykryty po pachy starszy, siwy mężczyzna. Nie był on jednak odpychający, a wręcz przeciwnie. Jego opaloną twarz zdobiły zmarszczki, a opalenizna ciekawie kontrastowała z białymi włosami. Robert zauważył jednak, że opalona twarz dziadka i tak przybrała bladych barw. Ciemne oczy Jonathana raz po raz ukrywały się pod powiekami, zupełnie jakby nie miały już siły dłużej patrzeć.
Eleonora podeszła do łóżka, zaraz czule dotykając czoła męża.
– Kochanie, Robert przyszedł.
Twarz mężczyzny przeszył dziwny grymas. Był on stanowczy, ale młody McGregor dobrze wiedział, że pod tym musi się coś kryć. Ciemne spojrzenie Jonathana padło na Roberta z siłą meteorytu, więc chłopak czym prędzej ruszył do dziadków. W rogu pokoju stał Nicolas, wpatrując się w syna z chłodną uwagą. Robert jednak już do reszty zignorował jego obecność. Kiedy przysiadł na materacu bardzo blisko dziadka, wymusił blady uśmiech.
– Co to za mina? – spytał mężczyzna swoim ochrypniętym, acz miłym dla ucha głosem. Robert zacisnął usta i w milczeniu wbił wzrok w pościel. – Na litość boską, przestań, bo dostaniesz w łeb – zażartował Jonathan, zaraz lekko klepiąc wnuka po policzku.
– Jeśli to by znaczyło, że to wszystko tylko sen, to nawet nie będę się wzbraniał – odparł młodzieniec, napotykając już po chwili karcący wzrok mężczyzny.
– Robercie. Chciałem z tobą pomówić…
– Słucham, dziadku.
Zapadła krótka cisza, podczas której Jonathan przybrał stanowczego wyrazu twarzy, a Nicolas drgnął, jakby w niemałej euforii.
– Chcę, abyś coś dla mnie zrobił, chłopcze. To moje ostatnie życzenie, zanim umrę. – W sercu Roberta znów zrobiło się dziwnie. Nie wypadało mu tego pokazywać, lecz czy istniały rzeczy, których jego dziadek nie odgadłby? – Musisz przynieść dumę temu nazwisku, rozumiesz? Musisz żyć tak, jak nakazują ci tradycje, nadane tej rodzinie lata temu. Dobrze wiesz, że będzie to oznaczać masę wyrzeczeń, a może nawet własnej skóry.
– Ale…
– Żadnego ale! Twój ojciec najlepiej wie, o czym mówię. Czy ty mnie rozumiesz? – Mężczyzna niemal usiadł na łóżku i wbił we wnuka ostre spojrzenie. – Masz sprawić, abym był dumny…
Najmłodszy z zebranych McGregorów początkowo byłby w stanie uwierzyć w słowa dziadka. Bez wątpienia jednak czuł, że to tylko marna gierka…
– Tak jest, dziadku.
Jonathan opadł zaraz na łóżko, ocierając palcami czoło. Chwilę trwało, zanim złapał odważniejszy oddech i spojrzał na żonę, łapiąc ją za dłoń.
– Zostawcie nas samych, dobrze?
– Dobrze, Jonathan – szepnęła Eleonora, składając zaraz na jego czole czuły pocałunek. Podniosła się z miejsca i ruszyła do drzwi.
– Ty też, Nicolasie – mruknął mężczyzna, nawet nie patrząc na syna.
– Wolałbym zostać.
– Wynocha! – wrzasnął pan McGregor, uderzając dłonią w materac tak mocno, że zapiszczały sprężyny. Nicolas rzucił im jeszcze ostre spojrzenie, nim opuścił swój wygodny kącik i wyszedł z pokoju. Dla pewności Jonathan milczał jeszcze parę minut, by syn niczego już nie podsłuchał. Pan McGregor spojrzał na Roberta łagodniejszym już wzrokiem, pocieszająco łapiąc go za dłoń.
– Nie smuć się, Robercie. Taka jest kolej rzeczy i ty to wiesz…
– To za szybko, dziadku – odezwał się chłopak, wbijając w Jonathana wzrok.
– Nigdy nie jest na nic za wcześnie, ani za późno – odparł mężczyzna, wyciągając w jego stronę rękę. – Tak, wiem – dodał pospiesznie, widząc minę wnuka. – Za stary jesteś na czułości z dziadkiem, ale wiesz…
– Zaczynasz majaczyć – żachnął się Robert, jednym ruchem przysuwając się do dziadka i bez zastanowienia przycisnął czoło do jego ramienia. – Nigdy nie będę za stary na to, żeby okazać wam miłość.
Pan McGregor uśmiechnął się zadziornie pod nosem i pogładził chłopca po włosach. Westchnął zaraz.
– Jak tobie brakuje czułości… Moje biedne dziecko – wymamrotał, zaraz bez zastanowienia całując Roberta w czubek głowy. – Musisz być silny. Dla matki i babci, rozumiesz? Żałuję, że nie obroniłem twojej matki przed tym potworem…
– Już dobrze – odparł Robert, wdychając ze spokojem znany mu zapach dziadka. Jonathan był dla niego jedynym męskim wzorem do naśladowania, dlatego młodzieniec nie potrafił wyobrazić sobie, co pocznie bez dziadka. Gdy podniósł się do siadu i spojrzał w oczy pana McGregora, usilnie modlił się, aby nie wpaść w panikę.
– Kontaktowałeś się z mamą? – spytał Jonathan, ciągle ściskając pochwyconą przed chwilą dłoń wnuka.
– Tak. Chciałbym się z nią spotkać.
– Spotkaj. Twojemu ojcu ani nie przyjdzie do głowy myślenie o tobie, dopóki nie będzie miał powodów. Kiedy umrę, będzie wiódł prym… Ale to nic straconego. – Mężczyzna złapał głęboki oddech, przyciskając dłoń do brzucha, w okolicach żołądka. – Powiedz jej, że bardzo ją za wszystko przepraszam… I że dziękuję za dobro, które we mnie zaszczepiła.
Robert przytaknął mu jedynie. Bardzo chciał powiedzieć, że dziadek na pewno wydobrzeje i sam będzie mógł to zrobić, lecz to niczego by nie zmieniło. Nie rozumiał tylko jakim cudem pełen sił mężczyzna, stracił energię, zdrowie i… umiera. Co spowodowało ten paskudny przypadek?
– Robercie… – Jonathan uniósł delikatnie brew, a jego dłoń mimowolnie zadrżała na dłoni wnuka. Chcąc rozwiać te ponure chmury, które tylko czekały, aby zalać ich deszczem, postanowił zmienić temat. – Babcia wspominała mi tu o jakiejś uroczej damie, która chyba wpadła ci w oko. Gabrielle, czyż nie?
Robert parsknął cichym śmiechem, ukazując w uśmiechu rząd równiusieńkich zębów.
– Dziadek taki kobieciarz i sam nie zauważył?
– Sądziłem, że to okres przejściowy.
– Zawsze wiedziałeś, jak mnie rozweselić.
– I wiem do tej pory. Opowiedz mi o niej, mm? Babcia nie chciała mi pisnąć ani słówka, chyba z zazdrości.
– No wiesz co? – Chłopak zaśmiał się, pocierając palcami powieki. Zmęczenie dawno uciekło w niepamięć. – Masz swoją kobietę, po co ci opowiadania o Gabe?
– No wiesz, każdy starszy pan ma swoje koniki. Poza tym, twoja babcia była naprawdę piękną młodą kobietą. Dla mnie do tej pory jest piękna. Więc nie ociągaj się, opowiadaj.
Młody McGregor nie mógł uwierzyć w zawziętość dziadka. Przez kolejne minuty Robert rozmawiał z Jonathanem o wszystkim i niczym jednocześnie. Opowiedział mu o Gabrielle i jej szalonych przyjaciołach, o szkole i meczach quidditcha, a także o listach od mamy. Wspomniał również o Lestrange’ach, Rosierze i opowiedział dziadkowi nawet o podsłuchanych podejrzeniach Blacka, dotyczących Gemmy. Jonathan słuchał wszystkiego w skupieniu, przytakując wnukowi i nie raz dawał mu podpowiedzi, ewentualnie wyrażał swoje zdanie. Na wzmiankę o przyjaciółce Gabrielle, najpierw przez jego twarz przebiegł dziwny grymas, a potem pełen rozbawienia stwierdził, że rozumowanie Syriusza, o którym Robert dokładnie mu opowiedział, było żenujące. Na pytanie, dlaczego tak uważa odparł, że słowa Roberta dostatecznie rozjaśniły mu sytuację. Młody McGregor nie wierzył jednak w zbiegi okoliczności, a te pytania dotyczące Blacka i Arterton… Nie ośmielił się jednak naciskać, rady czerpiąc jak sagan wodę, a uwagi Jonathana brał do serca jak sposób na przeżycie.
Czas uciekał. Z minuty na minutę twarz pana McGregora zmieniała kolory z bladego na naturalny i na odwrót. Robert marzył, aby to był tylko zły sen, żeby dziadek poczuł się lepiej i wstał. Jonathan jakby wyczuł moment, bo znów złapał go za dłoń i przemówił całkiem poważnie.
– Zabraniam ci iść w ślady ojca. Po skończeniu szkoły najlepiej stąd uciekaj. Ty, matka i każdy, kto jest dla ciebie ważny. Nie wolno ci zrobić czegoś, co będzie wbrew twojemu sercu i sprzeczne ideom. Nadejdzie dzień, w którym to wszystko zrozumiesz i nie będziesz niczego żałował. Rozwiązanie przyjdzie, nie bój się.
– O czym ty mówisz, dziadku? – zdziwił się Robert, patrząc na mężczyznę o niebo uważniej niż dotychczas.
– Wszystkiego dowiesz się z czasem. I proszę, nie zadawaj się z Lestrange’ami. To nie jest dobre towarzystwo dla kogoś o tak dobrym sercu, jakie posiadasz.
Drzwi skrzypnęły, ale nim do pokoju wszedł ktokolwiek, Jonathan poklepał wnuczka po policzku.
– Jesteś tak podobny do matki… To taka dobra kobieta.
Robert westchnął jedynie. Pokiwał głową i zacisnął jedną dłoń na dłoni Jonathana. Do pomieszczenia wkroczyła Eleonora, zamykając za sobą drzwi.
– Nicolas wyszedł.
– Prawidłowo – odparł stary McGregor, marszcząc gniewnie brwi. – Chcę się pożegnać z Chruścikiem…
Pokój zaszła lekka mgiełka melancholii. Chwile uciekały tutaj jak przez palce, nad czym ani żadne z państwa McGregor, ani Robert czy Chruścik, nie było w stanie zapanować. Skrzat cichutko pociągał nosem, siedząc na drewnianym taboreciku tuż przy łóżku, Robert ciągle siedział w tym samym miejscu, a Eleonora, za namową męża, wgramoliła się na łóżko obok niego. Raz on, raz ona opierała głowę o pierś drugiego, wsłuchując się po raz ostatni w bicie swoich serc. Wspominali przy tym każdą spędzoną razem chwilę i czule głaskali się po dłoniach.
– Kocham cię, Noro.
– Ja ciebie również kocham, Jonathanie.
Mężczyzna zadarł głowę na kobietę leżącą obok, uśmiechając się w ten znany dla siebie sposób. Po raz ostatni pozwolił sobie na krótki pocałunek i już nie pozostało im nic innego, jak czekać i trwać obok siebie.
Był po piątej, gdy po karku Roberta przebiegł dreszcz i mógłby przysiąc, że zrobiło się chłodniej. Jonathan był blady jak ściana, gdy spomiędzy jego ust wyleciało ostatnie „Kocham”, a jego wargi wykrzywił czupurny, choć elegancki uśmieszek.
Nadeszła piąta dwadzieścia. I tak odszedł Jonathan McGregor. W ciszy i miłości…
~*~
Nie było hucznego pogrzebu. Zamiast tego odbyła się skromna uroczystość, którą wyprawiono już następnego popołudnia. Robert nie odezwał się do ojca ani słowem, udając, że Nicolas nie istnieje. Młody McGregor i już jedyny junior w tej rodzinie, żywił ogromną złość do ojca i ciągle ciężko było mu pogodzić się ze śmiercią dziadka.
Eleonora, tak jak wspomniała wnukowi wcześniej, przygotowała rzeczy dna powrót do szkoły, zwinnie upychając pomiędzy różności drobiazgi dla matki Roberta. McGregor czuł dziwną, obrzydliwą ulgę, gdy opuszczał dom rodzinny. Pozostawiał za sobą dzieciństwo i poczucie bezpieczeństwa, które już nigdy tutaj nie wróci.
W pierwszym z dwóch testamentów, który rozgraniczał rozmaite proste rzeczy, Jonathan McGregor przepisał swojemu wnukowi wiekowy srebrny zegarek, który nieustannie trzymał w małej kieszonce swojej marynarki lub we fraku. Wracając więc staromodną dorożką do centrum Forest Fields, non stop wygładzał opuszkami palców gładką tylną część ozdoby, wspominając dziadka w kompletnej ciszy.
Robert nie rozumiał, dlaczego ojciec nie chciał się z nim teleportować od razu pod wrota Hogwartu, a niepotrzebnie forsował konie. Nie komentował tego, a Nicolas już w połowie drogi nabrał obrzydliwie dobrego humoru, trajkocząc jak najęty. Jego syn tylko udawał zasłuchanego w te bzdury. Słysząc głos pana McGregora miał coraz większą ochotę ukręcić mu łeb…
– Zapowiada się dla nas świetne życie, Robercie. To… żyła złota dla kogoś, dla kogo życie jest najcenniejszą walutą. Już niedługo podzielę się z tobą dobrymi nowinami.
– Ta. Świetnie. Możemy odpuścić sobie całe to przedstawienie? Chcę już być w szkole.
– Nie chcesz spędzić odrobiny czasu z ojcem? Ostatnio mało rozmawiamy…
Robert nie wytrzymał. Zacisnął mocno szczęki, usta, powieki i wstrzymał nawet oddech, podczas gdy Nicolas dalej mówił.
– Zatrzymaj wóz.
– Proszę?
– Powiedziałem, żebyś się zatrzymał. Mam cię dość – warknął chłopak, zaraz niedbale zeskakując z wozu, pod pachą ściskając paczkę od babci.
– Coś ty powiedział, gówniarzu?
– Coś, to ja mogę zaraz powiedzieć. – Robert rzucił ojcu chłodne spojrzenie. – Jak ci nie wstyd? Zmarł twój ojciec, a ty zachowujesz się tak, jakby nic się nie stało. Masz w tej chwili zejść z wozu i teleportować się ze mną do Hogwartu, bo nie chcę mi się ciebie słuchać.
Nicolas przyjrzał się synowi o niebo dokładniej. Na jego twarzy frustracja tańczyła w parze z chęcią opanowania, a złość z rozsądkiem. Jak można było przypuszczać, baletu z tego nie było. Robert spodziewał się ze strony ojca wybuchu złości, ale zamiast tego pan McGregor zszedł z dorożki i podszedł do syna z dziwną konspiracją. Chłopak pomyślał nawet, że Nicolas zamierzał ukręcić mu łeb, ale zamiast tego poczuł, jak ojciec układa dłoń na jego ramieniu. Mocne szarpnięcie w okolicach żołądka uświadomiło mu, że… Nicolas go posłuchał. Jaki miał w tym cel?
Robert przyjrzał się ojcu, czując nieprzyjemny ucisk w płucach. Nicolas zaś uśmiechnął się, poklepał syna po ramieniu i odwrócił do niego bokiem.
– Sprawuj się – wymamrotał i już po chwili zniknął. Młody McGregor jeszcze długą chwilę wpatrywał się w miejsce, gdzie jeszcze przed sekundą stał jego ojciec. Serce bardzo mocno waliło mu ze zdenerwowania, czego nie mógł zmienić. W głowie młodzieńca zrodziło się pewne zasadnicze pytanie. Jaki cel miał Nicolas McGregor?
– Tu jesteś – ochrypnięty i mrożący krew w żyłach głos woźnego sprawił, że włos zjeżył się Robertowi na całym ciele. Spojrzał on na Filcha z niemym wyrzutem. – Dyrektor chce się z tobą widzieć. Nieźle się nam spóźniłeś, McGregor.
Robert nie odpowiedział woźnemu. Nie chciał wdawać się z nim w żadne dyskusje, bo powiedzenie do niego o jedno słowo za dużo skutkowało krzywym spojrzeniem przez długi okres czasu, a Pani Norris nie chciała odstąpić takiego delikwenta, co zaszedł Argusowi za paznokieć, na krok. Podczas, czy Argus paplał o dawnych metodach kar (co wierciło Robertowi dziurę w brzuchu), Ślizgon milczał i tylko od czasu do czasu twierdząco pomrukiwał woźnemu albo kiwał głową. Nie mógł pozbyć się myśli, że ojciec coś kombinował, bo jeszcze nigdy nie wykazywał się takim opanowaniem jak dzisiaj, kiedy czegoś potrzebował. Dudranie Argusa Filcha nie pozwalało mu jednak skupić się dostatecznie, aby to rozgryźć.
Było w pół do pierwszej, kiedy McGregor pojawił się w gabinecie dyrektora. Uczniowie mieli jeszcze zajęcia, podczas gdy on miał okazję porozmawiać z Albusem na pewne tematy. Niestety, kiedy przekroczył próg gabinetu, przywitała go pustka. Tylko Fawkes zaskrzeczał w dość przyjazny sposób, zupełnie jakby chciał dodać młodzieńcowi otuchy.
– Dyrektor zaraz do ciebie przyjdzie – wycharczał Filch. – Niczego nie dotykaj. – Po tych jakże delikatnych słowach zamknął za sobą drzwi i zostawił Roberta sam na sam z masą zbyt ciekawych rzeczy, aby chociaż na nie, nie spojrzeć. Coś czuł, że wiele z tych przedmiotów wpadło w ręce przyjaciół Gabrielle i z tego powodu część z nich pochowana była w mniej dostępnych miejscach. Młody McGregor rozejrzał się dookoła zaciekawiony, patrząc po śpiących portretach i zastanawiając się, czy oni wiedzieli po co tu przyszedł. Nie lubił portretów w Hogwarcie. Traktował ich mieszkańców jak szpiegów, którzy uwielbiali wtykać nosy w nie swoje sprawy. Tym bardziej czuł się nieswojo, przechodząc po korytarzach, gdy myślał o portretach w domu. Bał się wyobrażać sobie, co by się stało, gdyby ojciec miał wgląd we wszystko co robił Robert, za pośrednictwem obrazów.
McGregor pogładził ostrożnie łebek feniksa, który pokusił się o zaczepienie go dziobem, a zaraz po tym usłyszał znajomy głos.
– Młody McGregor. To już siódmy rok, co?
Chłopak podskoczył jak oparzony, zaraz spoglądając na wyświechtaną Tiarę Przydziału. Uśmiechała się ona dość tajemniczo i lekko wierciła na swoim miejscu.
– Nie inaczej – odpowiedział, zaraz po złapaniu głębokiego oddechu.
– Dużo myśli kręci ci się po głowie, prawda? – spytała, przekrzywiając leciutko swój szpic. – Widać to po oczach, nawet jeśli jestem tylko tiarą.
– Myślałem, że wiesz takie rzeczy tylko po usadzeniu się na czyjejś głowie – zażartował chłopak, podchodząc powoli w stronę regału, na którym przesiadywała stara część garderoby.
– I tak, i nie. Poza tym, mam bardzo dobrą pamięć, wiesz?
– To znaczy?
– Jak ci się żyje w Slytherinie? – Robert spojrzał na nią bardzo uważnie. Do czego dążyła? Nie zdążył jej nawet odpowiedzieć, bo ta pociągnęła dalej. – Nie czujesz, że tam jest ci dziwnie?
– Nie rozumiem, o co ci chodzi? Przydzieliłaś mnie tam, więc musiałaś mieć rację.
– Cóż. – Tiara chrząknęła cicho, znów wykonując niespokojny ruch. – Pewnych rzeczy nie zmienisz, ale gdy bardzo czegoś chcesz… – urwała, przyglądając się Robertowi w skupieniu. – Widzę tylko małego i zagubionego chłopca, który tęskni za matką i pragnie normalności. Gdybym mogła zajrzeć ci teraz w głąb umysłu, oboje byśmy się zdziwili. To byłaby prawdziwa uczta…
McGregor milczał. Kolejny ucisk w sercu robił swoje.
– Lestrange i Rosier dają popalić, mm?
– Radzę sobie. Powiedz… Do czego zmierzasz? Chyba nie z każdym urządzasz sobie tego typu pogawędki.
– Robercie, gdybym ci powiedziała, co by to zmieniło? Jest za późno, a czasu nie cofniesz, młodzieńcze.
– Mów – warknął, mrużąc przy tym delikatnie powieki. Nastała króciutka cisza, przerwana przez Fawkesa.
– O czym myślałeś tamtego dnia i tamtej chwili, gdy położono mi ciebie na głowie?
– O niczym.
– O czym? – powtórzyła, spokojnie falując kawałkami opadającego pod nią materiału. Robert zamknął oczy.
– O ojcu.
– Przepełniał cię strach, mój drogi chłopcze. Za wszelką cenę chciałeś przypodobać się ojcu. Byłeś pewny, że to rozwiąże wszystkie twoje problemy… Widziałam to. Każdą drobinkę strachu. A twoja matka… Żyjesz w kłamstwie, z którym się zgadzasz. Dla dobra, tak? Jak bohater epoki Romantyzmu…
– Co… – Chłopak urwał, bo przecież nie mógł temu zaprzeczyć. Gdy uchylił powieki, zauważył jak wyświechtana tiara znów przybiera czupurnego wyrazu.
– Nie pasujesz do Slytherinu…
Robert aż zadrżał. Jego ciało pokryła gęsia skórka, a wzrok momentalnie przesunął się na herb domu, przyszyty do jego szaty. Czuł się zagubiony i oszukany przez samego siebie.
– Więc gdzie jest mój dom?
– Och. –Tiara zaśmiała się, gdy skrawek materiału dotknął ramienia chłopaka. – Przecież dobrze wiesz. Jesteś odważny i okropnie dumny, choć bywasz przebiegły i wredny. Slytherin mógłby być twoim ideałem, ale z tym, co nosisz w sercu…
– Chcesz powiedzieć, że pasuję do…
– Gryffindoru. Choć, muszę przyznać, taki hatstall jak ty, zdarza się bardzo rzadko. Ty i Pettigrew byliście dla mnie ogromnym wyzwaniem od czasów profesor McGonagall…
Prawdę mówiąc, Robert wyłączył się z chwilą, gdy Tiara wypowiedziała słowo „Gryffindor”. Miał wrażenie, że jego serce zatrzymało się i nie chciało dalej ruszyć. Cieszyć się, czy nie? Co by to zmieniło? Gdy po raz kolejny podniósł wzrok na Tiarę Przydziału, ta zastygła, zupełnie jakby do niczego przed chwilą nie doszło. Pierwsza rzecz, o której pomyślał, to ucieczka. Ale drugą wypełniła już osoba. Ile by to zmieniło… Gabrielle…
Z letargu wyrwał go dźwięk otwieranych drzwi do gabinetu.


_________________________________
Kochani.
Przepraszam za tak długi brak nowych rozdziałów, a raczej tego jednego. Niestety w kwietniu nałożyło się na siebie wiele nieprzyjemnych rzeczy, ja zarówno z przyczyn znanych większości jak i tylko mnie samej, nie byłam w stanie napisać ani słowa przez dobre półtora tygodnia, targana emocjami.
W wielkim skrócie i wyjaśnieniu. Kropeczka przy godzinie to symboliczne uwiecznienie straty mojego Pupilka. Jako, że niektórzy z was, czytelników, pytali się o całe zajście, a ja paroma słowami wyjaśniłam wam sytuację, chciałam podziękować tym, którzy naprawdę się tym wszystkim przejęli i pomyśleli o Filipku i jego rodzicach w tak tragicznej sytuacji. Teraz jednak myślę o tym wszystkich w nieco jaśniejszych barwach, o ile nie brzmi to zbyt sadystycznie. Młody gdzieś mi tu za uchem na pewno lata i pilnuje mnie i rodziców, żebyśmy byli dzielni tak jak on przez siedem miesięcy swojego życia, podczas choroby i bolesnych operacji.
Mam nadzieję, że wszyscy będziemy w stanie być tak uśmiechnięci jak Filipek, kiedy wszystko go bolało i na tyle dzielni, aby każdy dzień łapać garściami, nie kęsami. Bądźmy łakomi tej przygody.

2 komentarze:

  1. Miśku mój...!
    Przybywam do ciebie z obiecanym komentarzem! I tylko z sześciodniowym spóźnieniem! Jestem z siebie dumna! B)
    Ale przejdźmy do cytowania.
    ,,- Ty też, Nicolasie - mruknął mężczyzna, nawet nie patrząc na syna.
    - Wolałbym zostać.
    - Wynocha!" Matku, nie wiedzieć czemu rozśmieszył mnie ten moment. Dziadek McGregor jest (a raczej był, chlip, chlip) zajebisty. Później się o nim rozpisze. I o Nicolasie McSkurwielu też.
    ,,[...] pełen rozbawienia stwierdził, że rozumowania Syriusza, o którym Robert dokładnie mu opowiedział, było żenujące." Dziadek McGregor, mój człowiek! Starsi ludzie zawsze wszystko inaczej rozumieją i to chyba najbardziej w nich lubię. Są tacy pocieszni :')
    ,,- Nie chcesz spędzić odrobiny czasu z ojcem? Ostatnio mało rozmawiamy..."
    Wow... w życiu bym nie pomyślała, że może istnieć postać, której bym nienawidziła, ale jednak. Nicolas McSkurwiel wygrał wszystko! Tej człeko-podobnej istoty nie da się lubić.
    ,,- Nie pasujesz do Slytherinu..." Ten moment, gdy stwierdzasz, że w domu Salazara jednak nie może być żadnej dobrej osoby. Chlip, chlip.
    Okej, skończyłam cytowanie i teraz biorę się za całość!
    Wiesz lub nie, ale ja się prawie, PRAWIE popłakałam jak czytałam ostatnią rozmowę Roberta z dziadkiem. To było takie... cholernie smutne i prawdziwe. A teraz się zastanawiam, czy to ja jestem przewrażliwiona, czy ty masz po prostu dar do wprawiania mnie w taki depresyjny nastrój. A co do dziadka McGregora. Polubiłam go tak samo, jak Eleonorę. Zresztą, kogo ja nie lubię (z postaci literackich, oczywiście)? Wracając do tematu. Wprowadzając tą dwójkę staruszków, dałaś nam taki fajny troszku melancholijny klimat minionych lat. Bardzo mi się to spodobało.
    Przeraziły mnie trochę słowa staruszka skierowane do Robercika. O tym, że jak skończy szkołę, ma uciekać, zabrać bliskie mu osoby... to było takie kripi. Serio, ja się wystraszyłam i przypomniały mi się teksty z horrorów, gdzie na ścianach widniały krwawe napisy typu: ,,Wynoście się stąd!" ,,On was zabije!!!". Dżidżast, o mało zawału nie dostałam xp
    Ale plus dla ciebie, za zrobienie iście ,,mhrocznego" klimatu.
    Przejdźmy zatem do głównego bohatera tego rozdziału! Tak, mówię tu o panu Nicolasie. Irytujący skurczybyk, który ma kontakty ze Śmierciożercami i wywalił własną żonę z domu. Poza tym znęca się psychicznie nad Robercikiem.
    Szczerze mówiąc, najbardziej znielubiłam go właśnie za to, że wywalił mamę Roba z domu. Nieważne co się stanie, zawsze jestem po stronie kobiet.
    Trochę feministyczne podejście, ale kobiety były dyskryminowane przez setki lat i po prostu jest mi nas szkoda. Znaczy, kobiet z tamtych czasów. Ale w dzisiejszych czasach też jest dyskryminacja. W krajach... dobra, nieważne.
    Zaczynam gadać o tym, co nie trzeba XD
    I... jejku, już nie wiem o czym pisać. Wena mnie nie lubi. Cały czas mi gdzieś ucieka ;__;
    Życzę Ci, abyś utopiła się w morzu weny oraz z niecierpliwością oczekuję nn!
    Przepraszająca i całująca cię w poliki na odległość,
    Sophie Casterwill

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niedobra kobieto, skąd... jak... *załamuje ręce i depresyjnie zaciąga się powietrzem* Byłam tak przewidywalna, że się tego domyśliłaś? O nie, nie, nie... ;-;
      No, ale by the way, jak to mówią. Napisałaś, że w domu Salazara nie może być nikogo dobrego. Błąd! Tak jak Tiara powiedziała, nie pasuje do domu Salazara. Problem w tym, że on został tak wybrany nie ze względu na to, że on tam chciał iść, aby zadowolić ojca, ale ma w sobie coś ze Ślizgona. Tu naciągnęłam to do jego przemiany, którą musiał przejść po wyrzuceniu matki z domu. Zostając sam z Nicolasem, Robert musiał być ponad to, zrobił się opryskliwy, ale był odważny. I na etapie już siódmego roku, czyli po niepełna siedmiu latach odkąd ostatni raz widział Tiarę, zmienił się. Więc tu już kwestia spojrzenia na niego przez pewne pryzmaty i tego, jak go kto widzi.
      Ha, a widziałaś kto użycza twarzyczki Jonathanowi? Najbardziej seksowny dziadziuś stulecia!
      Prawie? Shame, a ja chciałam, żebyś wyła. Nie martw się, coś się zrobi takiego, że będziesz wyła przez tydzień. I już ja wiem co. >D
      Co się tyczy Nicolasa... Nie wybaczę, że napisałaś o jedno słowo za dużo (spłoń), ale powiedzmy, że masz rację. To okropny dupek, choć wydaje się niemożliwym, że mając tak poukładanych rodziców stał się takim... debilem. Nie umniejszając, oczywiście. Rozwój akcji pokaże, jaki Nicolas może być naprawdę.
      No, twój komentarz mnie już trochę napędził do pisania 14 (bo jak zaczęłam i mam 4 strony od ostatniego czasu, tak umarło, zdechło pod stołem) i może uda mi się go skończyć w przeciągu dwóch tygodni... Sama nie wiem. Zależy od czasu, chęci, możliwości.
      Dziękuję za komentarz i całuję gorąco!
      Gemma.

      Usuń

Layout by Alessa Belikov