21 lut 2016

VIII. Ulotne szczęście

"Szczęście jest czymś, co przychodzi pod wieloma postaciami, któż więc je może rozpoznać?"
~ Ernest Hemingway, "Stary człowiek i morze"


Rozdział pragnę zadedykować Lucy.

` unbroken souls often have broken wings





Skrzek, dobiegający zza rozpostartej w dłoniach młodej Arterton gazety, wyraźnie sygnalizował zbliżające się kłopoty.
- Zaraz, Gizzy… - wymamrotała pod nosem, dokładnie przyglądając się ruchomemu zdjęciu na jednej ze stron Proroka Codziennego. Widniał na nim wysoki mężczyzna o siwych kosmykach włosów, które wychylały się spod niekoniecznie męskiego berecika i kontrastujących z włosami gęstymi czarnymi brwiami. Jego małe oczka rozpaczliwie błądziły po zebranych dookoła reporterach, a dłonie raz po raz podtrzymywały nakrycie głowy.
- Gemmo…
- No zaraz no!
- Zaraz to ona straci cierpliwość… - Mruknięcie Gabrielle przepełnione było pewnością co do zbliżającej się przyszłości, ale nie powstrzymywało ono zaczytanej przyjaciółki przed dalszym ignorowaniem zwierzęcia.
- Ja też… AAAŁŁ! - Arterton podskoczyła na siedzeniu w tak ostry sposób, że nawet puchata, czarna sowa, w pełnej pogardzie wydała z siebie kolejny skrzek. Dziewczyna rzuciła zwierzęciu wymowne spojrzenie, wciskając sobie do ust palca, z którego sączyła się krew.
- Udziela ci się od pana, co? - warknęła, wolną ręką odwiązując od nóżki sowy list. Gabrielle zaś, nieco wyrozumialej jak przyjaciółka, poczęstowała ptaka sucharkiem, zyskując łaskawe spojrzenie sowy. Zaraz też wzbiła się ona w powietrze, nie szczędząc wymierzenia Gemmie uderzenia skrzydłem w czubek głowy.
- Kiedyś poćwiczę na niej rzut oszczepem…
- Od kogo tym razem? - Do stołu dosiadła się Ariana. Dziewczyna obdarzyła koleżanki ciepłym uśmiechem, związując włosy w luźnego koka na czubku głowy.
- Od Samuela - wybełkotała Arterton, otwierając zaraz kopertę. – Chcesz może Proroka?
- Z miłą chęcią. Dziękuję - odparła White, z ciepłym wyrazem twarzy przyjmując od Gemmy Gazetę.
Arterton zaś zwróciła swoje oczy na trzymaną w swoich dłoniach, otwartą już kopertę. „A więc wrócili”, pomyślała, wyciągając z koperty list.

„Siostrzyczko.

Wróciliśmy do kraju wczorajszego wieczora. Mam wiele do opowiedzenia, dlatego nie mogę doczekać się kiedy przyjedziesz do domu na święta. Liliana dostała we Włoszech jakiegoś szału, więc jasnym jest, że do domu wróciliśmy z zapasowym kufrem. Doprawdy nie wiem co wy, kobiety, macie za chorą manię kupowania.
Mam nadzieję, że nie masz żadnych problemów z nauką i wysypiasz się. A może zdarzyło się coś dziwnego? Może i święta są coraz bliżej, ale wolałbym abyś streściła mi ostatnie dni. Pewnie zabrzmi to niebywale miło z mojej strony, ale martwię się o ciebie. Wiesz, mamy w końcu tylko siebie… A ostatnio miałem bardzo dziwny sen. Śnili mi się rodzice, ale było to tak realistyczne…
Jeśli brakuje ci pieniędzy lub potrzebujesz czegokolwiek wystarczy, że napiszesz. Dostałem bardzo dobrą ofertę i nie zamierzam zaprzepaścić tej szansy. Nie chcę jednak mówić zbyt wiele, bo nie będzie niespodzianki. Przy nadarzającej się okazji sama sprawdzisz o czym mówię.
Dostałem list od bliźniaków Walsh. Skarżą się, że bardzo wolno odpisujesz im na listy. Czy aby na pewno wszystko gra?
Wiadomości z Proroka Codziennego bardzo mnie zmartwiły. Miałem kontakt z wujem. Mówił mi, że sytuacja ma się coraz gorzej, dlatego proszę cię byś uważała na siebie. I nie próbuj machać na to ręką, bo mówię całkiem poważnie. Nie mogę stracić również ciebie.
A teraz z innej beczki. Czy miałaś ostatnio kontakt z dziadkiem? Tak, wiem. To nietypowe pytanie z mojej strony. Nie mniej jednak krążą pogłoski, że widziano go ostatnio na Pokątnej. Dasz wiarę? Mało tego, pani McMillan twierdzi, że tydzień temu ktoś kręcił się w nocy koło domu. Nie wiem co jest na rzeczy, ale jeśli po latach raczył sobie o nas przypomnieć, to nie odmówię sobie wypowiedzenia paru ostrych słów.
Jeszcze raz proszę cię o ostrożność. Odpisz mi, jak tylko znajdziesz chwilę. Chcę wiedzieć o wszystkim co miało miejsce w Hogwarcie. A, tak w ogóle to widziałem wczoraj pana Augustusa. Kazał cię ciepło uściskać. Mówił, że dużo o tobie ostatnio myślał. No, ale ty zawsze umiałaś oczarować dziwnych ludzi.
Kocham Cię, mała wiedźmo. Uważaj na siebie i pisz do mnie ze wszystkim. Całusy dla reszty ode mnie i Liliany.

Samuel.
P.S. Jak tam panicz Black?”

- Doprawdy, przewidywalność mojego brata osiąga stopień rozpaczy mentalnej - wymamrotała pod nosem, z nieco poirytowanym wyrazem twarzy przyglądając się postscriptum. Wyglądało na to, że Samuel odzyskał szczątki przebojowości po spędzeniu ponad trzech miesięcy za granicą. Co gorsza podsycał jej ciekawość tymi nowinkami, a wzmianka o dziadku wyjątkowo rozgrzała jej ledwo rozbudzony umysł. Czyżby wielki Lord Arterton postanowił powrócić do swojej rodziny po dostatecznie długim opłakiwaniu syna?
- Znów wydaje się wszystkowiedzący? - zapytała Gabrielle, skubiąc kiść winogrona. Wyglądała wyjątkowo spokojnie, a czuła się jeszcze lepiej. Zupełnie jakby wspomnienia choć na chwilę wzięły sobie urlop i udawały, że nie istnieją. Hughes znów była sobą. A tak przynajmniej pomyślała Gemma, gdy przyszło jej zlustrować przyjaciółkę z góry na dół. Nie wiedziała co się stało. I przede wszystkim, czy w ogóle stało się cokolwiek. Po głowie Arterton zaczęły tańczyć podejrzenia, a wspomnienia ich ostatniej szczerej rozmowy lawirowały w meandrach jej umysłu.
- A coś ty taki skowronek dzisiaj? - spytała prędzej, niż pozwoliła sobie ten ruch przemyśleć. To wystarczyło, by Gabrielle ciasno zwinęła swe wargi w rulonik, a jej twarz znów nabrała wyrazu udawanego zobojętnienia.
- Nie wiem o czym mówisz. Podasz mi owsiankę?
Właścicielka miodowych, niemalże złotych oczu, wydała z siebie gardłowy warkot, przypominający bardziej dźwięk koparki, niż zwierzęcia.
- Nie dość, że to tajemnicze jak sprawa zaginionej Arki, to w dodatku je jak ptaszek… - Gemma sięgnęła zaraz po większy półmisek, wysmarowany po bokach jakimiś kolorowymi zdobieniami, podając go poirytowanej przyjaciółce. Gabrielle jednak nie skomentowała dzisiejszej uszczypliwości Gemmy. Ze stoickim spokojem przejęła naczynie i nałożyła sobie odrobinę owsianki, przenosząc wzrok na zaczytaną w Proroku Codziennym Arianę.
- Niedługo pierwszy mecz, a ty ani myślisz zacząć jeść jak pałkarka. Jak tak dalej pójdzie to przy większym wietrze zwieje cię z miotły.
- I kto to mówi? - pogardliwy ton wydobył się tym razem z ust Lily, która zasiadając obok Gemmy, uraczyła ją całusem w czubek głowy.
- Ty się nie pomyliłaś? - Arterton z trudem przełknęła łyk kawy, wlepiając w rudowłosą Gryfonkę nieco skonsternowane spojrzenie. - Mimo wszystko dalej wolę facetów.
- Mimo czego?
- Och, Potter, ty zawsze włazisz w moją strefę emocjonalnego skażenia w najmniej odpowiednich chwilach - odparła Gryfonka, sunąc spojrzeniem od Lily przez stół, aż dotarła do Jamesa. Rzucił jej on tylko jedno z bardziej rozbawionych spojrzeń, ale milczał, jakby czekał na rozwinięcie tematu. Spojrzenie Gemmy rozpoczęło ciskać pioruny o niebo potężniejsze od tych zeusowskich.
Co gorsza, Evans podłapała chyba, o co chodziło Jamesowi. Niemal bez zastanowienia pociągnęła temat dalej.
- Właśnie, Gem. Mimo czego?
- Ooo, awansowałam, że dostałam ksywkę?
- Bardziej pasowałby ci „pączuś”, bo twoje imię kojarzy mi się z nadzieniem… - Lily zachichotała, przygryzając po chwili wargę. - No powiedz. Mimo czego?
- Czy to zemsta za dogadywanie wam w zeszłym roku? - Arterton starała się zachować zimne pozory spokoju. Trudno było jednak o to, gdyż po raz kolejny na jej Bogu ducha winnej osobie spoczęły ukradkowe i rozbawione spojrzenia. Nawet Ariana pokusiła się o łypnięcie na przyjaciółkę zza górnego brzegu gazety.
- Nie odpowiada się pytaniem na pytanie, niewychowańcu. - James złapał garść orzeszków oblewanych karmelem, rozpoczynając ciskać w Gemmę jednym za drugim. Nerwy Gryfonki zaczęły z wolna puszczać…
- Arterton, przestań robić taką minę - wymamrotała Lily, smarując sobie jeszcze ciepłego rogala kremem waniliowym. - Jak tak dalej pójdzie, to James będzie musiał łapać się różnych środków, abyś przemówiła.
- Ooo, jak słodko. Powiedz, od kiedy jesteście po imieniu?
- Te, krowo! - Potter cisnął w Gemmę kolejną serią orzeszków. - My martwimy się o twoją czuprynę, a nie swoje…
- A szkoda, bo twoim włosom przydałby się lekki kontakt z nożyczkami.
Potter wywrócił oczami i szybkim ruchem głowy roztrzepał włosy jeszcze mocniej. Za chwilę znów postanowił ponowić orzeszkowy atak, co tylko jeszcze mocniej rozwścieczyło Gemmę.
- Mógłbyś z łaski swojej przestać? Chciałabym w spokoju zjeść śniadanie.
- Masz na to jeszcze dobrą godzinę. Niepotrzebnie tak wcześnie wstałaś…
- Igrasz z ogniem. Gwarantuję, że dziś stracisz włosy. A przynajmniej ich część…
- Ooo, Izzy Hammer wydała nową część przygód Romualda Smitha! - zapiszczała Ariana, unosząc bardzo wysoko swoje brwi. - Chyba napiszę do dziadka, żeby rozejrzał się za nią w wolnej chwili…
- Nie mów o tym na głos przy Leanne, inaczej po raz kolejny pozna smak czytelniczego podniecenia - wymamrotała Gemma, rzucając po chwili krótkie spojrzenie Blackowi, który właśnie do nich dołączył. Syriusz odpowiedział na jej spojrzenie tylko półuśmiechem.
- Cześć wam. O czym rozmawiacie?
Potter już otwierał usta, ale Arterton ubiegła go przed jakimkolwiek zdaniem, trzaskając go nogą prosto w kostkę. Gdy James zaniósł się jękiem, ta uśmiechnęła się ciepło i oparła ręce na stole.
- O książkach.
- Cholera jasna! - Gabrielle zrobiła się niemal blada. Na chwilę zatkała usta dłonią, rozpaczliwie błądząc po przyjaciołach.
- A tobie co?
- Nie oddałam książki do biblioteki… Ta baba mnie zabije…
- Jeśli mi jeszcze powiesz, że miałaś ją oddać wczoraj… - Gemma urwała, bo Hughes zaczęła nerwowo kiwać głową. - Masz przekichane. Iść z tobą?
- Nie. Chyba coś jeszcze nade mną czuwa, bo mam ją ze sobą - wymamrotała szatynka, grzebiąc w torbie. - W razie, gdybym się spóźniła, powiedzcie Kettleburn’owi, że to kwestia minut. Jeśli pani Lorrens wstała lewą nogą, będę miała słuchania przez dobry kwadrans.
- Uciekaj już. Wszystko załatwimy - odparł Black, uśmiechając się do przyjaciółki łagodnie. Ba, nawet Gabrielle wydała się ta łagodność dziwna! Nie skomentowała tego, lecz rzuciła Gemmie porozumiewawcze spojrzenie. Odchodząc od stołu, słyszała jeszcze kolejną słowną potyczkę Gemmy i Jamesa.
Raz po raz zaglądała w zgrabne szkiełko zegarka, który w formie łańcuszka dostała na dziesiąte urodziny od ojca. Eleganckie wskazówki pokazywały godzinę za pięć dziewiątą, a wnętrze zegarka tykało tak przyjemnie, że wyczuwając pod palcem ruchy jego metalowego brzuszka, przypominała sobie o spokoju panującym w jej domu. Przypominało też bicie serca jej taty…
W domu państwa Hughes pomimo specyficznego humoru Connora Hughesa było nadzwyczaj spokojnie. Gdy Gabrielle w czasie wakacji wracała do domu, pachniał on goframi i świeżymi owocami. Wbrew pozorom nie gotowała mama. W kuchni stosowano czary bardzo rzadko, a prym przy patelniach i nożach wiódł ojciec. Śmiesznym widokiem był mężczyzna, którego postura gromiła na pierwszy rzut oka, a który nie raz kwitł przy garach godzinami, w niebieskim fartuchu i zielonej rękawicy kuchennej.
Gabrielle bardzo dobrze wspominała ojca. Ostatnie tygodnie były męczarnią, bo tęsknota sprawiała jej ogromny ból. Wiedziała, że już do końca życia to znamię będzie piekło w niemiłosiernie przykry sposób. Ale może Gemma miała rację? Czy gdyby ojciec mógł z nią porozmawiać, powiedziałby jej, że robi źle?
Jakaś część jej samej podpowiadała, że ojciec nie umarł. Że to tylko zły sen i gdy się obudzi, będzie gotowa go uratować. Niestety to nie był ani sen, jeden z najzwyklejszych w świecie, ani koszmar. To nie była iluzja. To rzeczywistość, której nie była w stanie zmienić. Jednak ciągle czuła obecność ojca. I, po słowach Gemmy, starała się uwierzyć naprawdę. Od tamtej chwili sny przestały wyciskać z niej nieprzyjemne poty, a czuła, jakby ktoś nieustannie gładził ją po głowie.
Czuła to nawet w drodze do biblioteki. Jakby ktoś delikatnie trzymał jej ramię i podpowiadał jak stawiać samodzielne kroki. Mijając jeden z zakrętów odniosła nawet wrażenie, że w przestrzeni roznosi się ciepłe „Mądra dziewczynka”, bardzo przypominające jej ojca. Stwierdziła jednak, że nie zacznie świrować i na siłę odganiać od siebie to, cokolwiek to było. Może to początki psychozy, a może tata naprawdę jej strzegł? Tak czy inaczej, czuła się o niebo lepiej i marzyła, aby ten głos nie znikał już nigdy więcej.
Docierając do drzwi od biblioteki omal się nie przeżegnała. Przed bibliotekarką drżał każdy, kto nie wywiązał się z oddania książki w odpowiednim terminie. A tym gorzej dla delikwenta było przejść przez proceder przesłuchania, kiedy kobieta wstała lewą nogą.
W bibliotece było już paru uczniów, ale każdy z nich rozsiany był po kątach, tudzież pomiędzy regałami. Tylko nieliczni mieli odwagę siedzieć na widoku bibliotekarki, przesiadując przy jednym z ciężkich stołów.
Pani Lorrens była pulchną kobietą o krótko ściętych włosach koloru buraczków, które musiała traktować na noc ciasno związanymi papilotami. Miała duże, orzechowe oczy, które posiadały zdolność rekordowo szybkiego prześwietlania delikwenta niczym rentgenem, wykrywając jego pobieżne obawy. Jej wąskie usta zazwyczaj pociągnięte były wściekle różową szminką, a ich lewa strona miała na sobie widoczną szramę. Kobieta nie raz chwaliła się, że jest to rana zadana przez zaklęcie jakiegoś czarnoksiężnika, z którym przyszło jej stoczyć zażartą walkę na wycieczce w Turcji, ale pech chciał, że podczas jednego wyjazdu do Hogsmeade wybrała się razem z uczniami. W drodze powrotnej wskazywała bardziej szampański nastrój po paru szklaneczkach Ognistej Whiskey i Huncwoci dziwnym zbiegiem okoliczności podsłuchali, jak Eleonora Lorrens opowiadała anegdotkę, jak jej kotek, imieniem Nuggets, przez omyłkę potraktował ją pazurem, gdy robiła dla niego sweterek na drutach. Podobno McGonagall, która chcąc-nie chcąc musiała tego wysłuchać, musiała wyjść z przedziału, by nie ryknąć niekontrolowanym śmiechem - a co zarówno Gemma jak i Gabrielle chciały ujrzeć na własne oczy - przy Pani Lorrens.
Hughes podeszła do ciemnego biurka, przy którym zasiadała starsza kobieta, wyjmując z torby grube tomisko. Eleonora Lorrens podniosła na dziewczynę swoje kwaśne spojrzenie znad krzyżówki dla czarodziejów, zaciskając usta tak mocno, że tylko cieniutki paseczek różu pozostawiał nędzną nadzieję, że kobieta jeszcze usta posiada.
- Dzień dobry, pani Lorrens - odrzekła grzecznie Gabrielle, starając się nie patrzeć na bliznę kobiety. - Ja przyszłam oddać książkę.
- A „ja” ma jakieś nazwisko? - burknęła oschle kobieta, odkładając pióro na blat biurka.
- Hughes Gabrielle. Gryffindor.
- Aaa… Miałaś ją oddaaać… - W Gabrielle aż się coś przekręciło. Choroba jasna! Kobieta wbiła wzrok w kartę, na której figurowało nazwisko uczennicy i nieco zesztywniała. - Noo proooszęę… - zasyczała, przeciągając w ten obrzydliwie jadowity sposób każdą możliwą samogłoskę. - Aalee sięę komuś zaapomniaałoo…
- Tak. Wiem - wydusiła Gryfonka, prostując się momentalnie jak deska. - Widzi pani, ja bym ją wczoraj przyniosła, ale przez nawał obowiązków zwyczajnie wyleciało mi to z głowy i… To się już nigdy więcej nie powtórzy - dodała raptownie, widząc jak na ustach kobiety pojawia się coraz to boleśniejszy uśmiech. Oj, ona nie znosiła dziewcząt…
Gabrielle zaczynała się zastanawiać, czy nie bezpieczniej było zabrać ze sobą któregoś z Huncwotów. Czuła jak oblewa ją lodowaty deszcz, a przez zwężone gardło nie była już w stanie przedrzeć się nawet kropelka śliny. Zaraz jednak wydarzyło się coś dziwnego, bo bibliotekarka nieco rozjaśniała na twarzy i jak wcześniej zaczęła się bojowo podnosić z krzesła, tak teraz klapnęła na nie jak posłuszny piesek. Szybkim ruchem ręki zabrała od Gabrielle książkę i podbiła jej kartę magicznym stemplem.
- Żeby mi to było po raz ostatni - zaświergotała, wygładzając palcami loki. Zaraz też Hughes usłyszała za sobą cichutkie chrząknięcie, które sprowokowało ją do odwrócenia się.
- Cześć Gabrielle.
Tuż za nią stał Robert. Jego niebieskie oczy wpatrywały się w dziewczynę z bezwzględną uwagą, a usta chłopaka wykrzywione były w delikatnym uśmiechu. Gabrielle na chwilę zapomniała jak tak właściwie się oddycha. Dopiero po krótkiej chwili odwzajemniła jego uśmiech.
- Cześć Robert.
- Potrzebujesz czegoś, kochaneńki? - McGregor spojrzał na bibliotekarkę znad czubka głowy Gryfonki. Nawet jeśli się starał, Gabrielle dostrzegła ten dziki spazm rozpaczy, tańczący w oczach Ślizgona.
- Och, wie pani, chciałem wypożyczyć książkę - rzucił to takim tonem, że Hughes o mało nie parsknęła śmiechem. Oczywistość i logika biły od niego na kilometr, a ten sarkazm… Bibliotekarka zdawała się tego nie zauważyć, wypisując kartę Roberta niemal od razu.
Gabrielle uświadomiła sobie, że stoi tam tak naprawdę bez powodu. Cześć, cześć i koniec gadki, tak było niemal zawsze. Poza tym Ślizgon z pewnością miał swoje zmartwienia i Gryfonka na pewno nie stanowiła dla niego ciekawej alternatywy. Zaciskając usta zamknęła swoją torbę i odwróciła się przodem do drzwi, lecz wyczuła na rąbku swojej szaty lekki opór. Zwracając w tę stronę oczy dostrzegła, jak Robert niemal rozpaczliwie patrzy w jej twarz.
- Gabrielle, poczekaj. Chciałbym z tobą porozmawiać.
Serce zastukało jej w nerwowy sposób. Pomyślała, że jeśli Robert zatrzymuje ją dlatego, że pomyślała o tym, iż nie potrzebuje jej towarzystwa, to mogłaby spróbować myśleć o tym, że Robert w cale nie chciałby porwać jej na kawę podczas wyjazdu do Hogsmeade. Wyobraziła sobie również, że McGregor na pewno nie zgodziłby się na kolejną schadzkę i, broń Boże, nie odważyłby się… Och, stój, Gabrielle. W myślach skarciła się tak dotkliwie, że aż zabolało. „Nie przeciągaj struny”, pomyślała, kiwając jedynie na prośbę Ślizgona głową, na co zareagował wdzięcznym uśmiechem.
Eleonora Lorrens odprowadziła dwójkę młodych ludzi aż do drzwi, plując sobie siarczyście w brodę dopiero z chwilą zamknięcia przez Roberta drzwi. Ślizgon wywrócił oczyma w sposób niemal teatralny, unosząc brwi ku górze. Zaraz też rzucił Gabrielle uważne spojrzenie.
- Jeśli ten kuguar rzuci mi kolejne spojrzenie tego typu, to ucieknę stąd z krzykiem i płaczem.
Gabrielle parsknęła w tej chwili śmiechem, kręcąc parę razy głową. Uświadomiła sobie z wielkim bólem, że McGregor chciał od niej tylko tej krótkiej formy pomocy. Cicho chrząkając założyła za ucho kosmyk włosów i przygryzła delikatnie wargę.
- Mam więc nadzieję, że nie zmusi cię do tego. Chyba będę już uciekać. Niedługo rozpoczynam zajęcia, a ty pewnie też zaraz będziesz coś mieć, więc…
- Nie! - Robert nie wierzył, że podniósł głos. Ba, nie dowierzał, że jakaś jego część w wyjątkowo rozpaczliwy sposób chciała Gryfonkę zatrzymać. - Em… Mam jeszcze chwilę. Może odprowadzę cię przynajmniej na pierwsze piętro? Sam mam mieć historię magii, więc rozstaniemy się przynajmniej w połowie drogi.
- Jeśli chcesz - odparła Gabrielle, przyglądając mu się krótką chwilę z nieukrywaną uwagą. Jej usta rozszerzył ciepły uśmiech. Szczerze mówiąc spodziewała się jakiegoś: „Dziękuję, chyba nigdy ci się nie odwdzięczę”, a jej przyjdzie zażartować, że wystarczy jedno kremowe. Ale nie. Robert zaskoczył ją w tak pozytywny sposób, że wewnątrz aż drżała. Prowadzona już przez McGregora sprzed drzwi biblioteki, znajdującej się na piątym piętrze, nie zdawała sobie sprawy z tego, że na chwilę przed minięciem rogu Ślizgon zobaczył coś, a raczej kogoś, kto machinalnie sprowadził jego myśli w obecności Gabrielle do jednego. Do ucieczki. Zniknięcia temu komuś z oczu na najbliższe godziny.
- Jak idzie ci w quidditchu? - spytał w końcu, poprawiając na ramieniu torbę. Rzucił przy tym Gryfonce jedno ze swoich prostych spojrzeń, o których nawet nie wiedział jak bardzo podobają się pannie Hughes.
- Sam powinieneś wiedzieć. Przecież gramy w przeciwnych drużynach.
- Stwierdzam, że chyba nie zaszedłem ci zbyt mocno za paznokieć, skoro nie zarobiłem jeszcze tłuczkiem - zażartował, przeczesując po chwili kosmyki blond włosów. Zaraz też napotkał delikatne spojrzenie Gabrielle i po głowie przebiegło mu parę skomplikowanych myśli i faktów. Pozwolił sobie ograniczyć się tylko do tej najnowszej, która wierciła mu dziurę w brzuchu. Lekki ruch głowy Gryfonki, oznaczający przeczenie, wydał mu się bardziej poirytowany niż szczerze zaprzeczający.
- Powiedziałem coś nie tak?
- Nie, Robercie. Po prostu nie rozumiem, dlaczego uważasz, że mógłbyś zajść mi za paznokieć. W sumie nie było żadnej okazji do tego… - burknęła, nieco spuszczając wzrok. Poczuła się zażenowana swoją nieodpowiednią szczerością. Rzadko kiedy ujawniała coś takiego przed ludźmi, z którymi łączyły ją pobieżne relacje.
- No tak - wymamrotał Robert, podnosząc wzrok nieco wyżej niż zazwyczaj. - My nie rozmawiamy.
- Och. - Gabrielle zatrzymała się na ruchomych schodach, nieco blednąc. - Przepraszam, nie chciałam, aby to zabrzmiało w ten sposób.
- Ależ nie! Ty masz rację - żachnął się, marszcząc w ciasny sposób brwi. Na sam widok tego grymasu Gabrielle rozbolało czoło. - Daj spokój. Jeśli będziesz ciągle podchodzić do życia z taką dozą strachu, to nie zostanie w tobie nic z Gryfona.
- Problem w tym, że czasem nie przemyślę tego, co chcę powiedzieć. A to bardzo niedojrzałe i egoistyczne.
- Och, na Merlina. - Robert rzucił jej lustrujące spojrzenie, a już po chwili uśmiechnął się w ciepły sposób. - Zamiast płakać nad rozlanym mlekiem, warto pomyśleć, jak kolejnej dawki nawet nie ulać. Może skusisz się jeszcze kiedyś na jakąś rozmowę? - Zatrzymał się. Hughes nawet nie wiedziała kiedy dotarli na pierwsze piętro. Z dziwnym dla Ślizgona smutkiem w oczach rozejrzała się po korytarzu, ściskając ciasno usta w linię.
- Od kiedy to Ślizgoni opatrują słowa w formy tak miłe dla Gryfońskiego ucha? - Jej brew lekko drgnęła, lecz nie pozostawało jej nic innego, jak odpuścić sobie to staromodne zadzieranie nosa i uśmiechnąć się naprawdę szeroko w kierunku McGregora.
- Właśnie dlatego nalegam, żebyś nie opatrywała swojej osoby w usztywnioną, smutną ramkę. - Zaśmiał się zaraz w bardzo miły dla ucha sposób i wcisnął dłonie w kieszenie spodni. - I nalegam również, abyś chciała się na coś takiego skusić. Ulegniesz, Gabrielle? - Jego brew znów zadrżała, a uśmiech zmienił się w nieco zawadiacki.
Serce Gryfonki nerwowo zastukało o płuca. Bała się, że Ślizgon prędzej czy później je usłyszy. Czy Robert jej się podobał? Prawdę mówiąc dziwne było by, gdyby było inaczej. Miał on w sobie coś nadzwyczajnego - i to coś z pewnością zwracało uwagę Hughes od końca piątego roku. Zauroczenie nie przyszło zbyt szybko. Zwlekało, jakby miało zdecydowanie lepsze zajęcie od zaprzątania sobie zmyślnej główki Gryfonki zauważeniem młodego mężczyzny. Aż do czasu. Gabrielle wiedziała, że zakochaniem tego nazwać nie można było. Według jej polityki, należało podchodzić do uczuć delikatnie i ostrożnie. Nigdy bowiem nie było wiadome, czy tym uczuciem tak naprawdę nie była nienawiść…
- Tylko pod warunkiem jeśli kolejna rozmowa będzie dłuższa. - Zgarnęła jeden z bardziej niesfornych kosmyków za ucho, przyglądając się młodzieńcowi z cichą obawą. Co, jeśli weźmie ją za wyjątkowo kreatywną wariatkę?
McGregor pokręcił tylko głową, a na końcu raz pozwolił nią sobie pokiwać.
- Innego scenariusza nie widzę - odparł, rzucając jej jeszcze jedno przenikliwe spojrzenie. - Jeśli pozwolisz, pójdę już. Mam jeszcze parę rzeczy do załatwienia.
- Oczywiście. - Pokiwała głową, robiąc mały krok do tyłu. - Do zobaczenia, Robercie. I powodzenia na zajęciach.
- Dziękuję. Tobie również.
Dwójka młodych ludzi rzuciła sobie na odchodne jeszcze jedno, krótkie spojrzenie. Było ono jednak nacechowane tyloma myślami, że nie trudno było się w tak krótkiej sekundzie zatracić. Gabrielle odwróciła głowę może jeszcze z dwa razy, ale Robert nie pokusił się o ani jedno spojrzenie więcej.
Po głowie Gryfonki tułało się wiele nowych myśli. Właściwie nie miała początkowo pojęcia co się stało. Krew w jej żyłach zdawała się nie móc zatrzymać i było jej tak potwornie gorąco… Ach, nawet nie zdawała się przejmować znienawidzonym mundurkiem szkolnym. W końcu wraz z Gemmą nie cierpiała spódnic, a sukienki wydawały im się grzechem śmiertelnym. Lecz czy teraz miało to jakiekolwiek znaczenie? Powiewająca pod wpływem pędu spódniczka w cale jej nie przeszkadzała, a chłód zamku nagle wydał jej się nieobecny. Zapomniała o dygoczących z chłodu kolanach i gęsiej skórce, która pojawiła się na jej karku z chwilą wysunięcia nosa zza kotar łóżka. Przestało się nawet liczyć to, że jeszcze parę minut temu rozmyślała w tak żałosny sposób o tacie. Nie czuła się winna swojemu aktualnemu nastawieniu. Serce dość mocno stukało i ze strachu, i z radości, ale nie odczuwało tak rozpaczliwej nienawiści do siebie. Gdzieś koło ucha udało jej się dosłyszeć przyjazny tembr głosu. I tym razem zatrzymała się, rozglądając dookoła. Rozbudzające się postacie z portretów rzucały jej uważne spojrzenia, a niektóre posyłały jej ciepłe uśmiechy. Nigdzie jednak nie widziała sylwetki ojca. Dziwne, bo słyszenie głosów, nawet w Hogwarcie, uchodziło za niepokojące.
- Tato? - Starała się użyć jak najcichszego głosu, by nie wzbudzać podejrzeń nikogo. Zupełnie nikogo. Nie usłyszała już żadnego głosu, lecz jej wnętrze czuło czyjąś obecność. Złapała jedynie głęboki oddech i uniosła swoje szare oczy wysoko ku górze, obserwując piętrzące się nad nią bardzo wysoko kamienne sklepienie.
Tykanie zegarka wydawało jej się o niebo mocniejsze. Ze strachem stwierdziła, że mogła się zbyt rozleniwić. Smukłymi, nawet bardzo smukłymi palcami, złapała za wiszący na łańcuszku zegarek z motywem delikatnej i subtelnej kamei. Na chwilę znów zatraciła się w uroku ów przedmiotu. Na płaskim, sardonyksowym podłożu o uroczym, biało-brunatnoczerwonym kolorze widniał biały profil kobiety. Nie była ona taka, jak wszystkie. Ojciec, pomimo swojego bokserskiego konika, miał również drugi, może mniej męski. Nieraz godzinami prawił jej właśnie o takich cudach, z niejakim zasępieniem w głosie. Zupełnie jakby się tego wstydził. Kupując córce ten upominek bez problemu mógł powiedzieć, że kobieta na tym małym dziele sztuki miała bardziej greckie rysy niż inne. Dlatego patrząc na zerkającą w jej kierunku buzię kobiety, uwięzionej w starozłotej oprawie, widziała delikatne rysy kobiecych ramion, zmyślnie spięte włosy przepasane prostą opaską i luźno opadający na jej barki materiał sukni. I wiedziała, że to nie byle jaka kobieta. Nie byle jaka grecka kobieta, lecz piękna pani, którą wybrał dla niej zupełnie niemagiczny ojciec.
Kobieta widniejąca na biżuterii zwróciła się do panny Hughes przodem i zagarnęła grube fale włosów na plecy. Dopiero po jej ruchach Gabrielle znów się otrząsnęła. Otworzyła w końcu wieczko zegarka, do którego doczepiona była malutka, świecąca łezka. Wskazówki zatrzymały się na godzinie dziewiątej dwadzieścia. Na rany Chrystusa, to miała być chwila, a nie wieczność! Dziewczyna niemal w pośpiechu zaczęła schodzić po schodach, zaraz też przechodząc pod wielkim i ciężkim arrasem, na którym paru czarodziejów łaziło w te i z powrotem z grubymi tomiskami książek pod pachami. I byłaby już ze spokojem dotarła do drzwi prowadzących na chłodne błonia Hogwartu, gdyby do jej uszu nie dotarł bardzo znajomy wrzask.
- Puść mnie, ty wielka kupo mięcha! Zaraz ci tak przyłożę, że zobaczysz!
Gabrielle poczuła jak nogi jej się najzwyczajniej w świecie uginają. Zamiast do wyjścia, skierowała się w przeciwnym kierunku, ze ściśniętym żołądkiem. Jak to możliwe, że nikt jeszcze nie zareagował, o ile ktokolwiek tu był?!
Okropny rechot szedł w akompaniamencie z krzykami małego chłopca, szarpanego właśnie za kołnierz od koszuli i parokrotnie podciąganego ku górze z głupim rykiem rozbawienia i głuchym popiskiwaniem chłopca.
- Adrian! - Gryfonka już nie myślała. Nie, kiedy chodziło o jej młodszego brata! Wypadając zza rogu dobyła różdżki, wbijając wzrok w trzech Ślizgonów, oprawiających się z młodym Hughesem.
- No proszę, proszę, kogo mu tu mamy!
- Gabe! - Chłopiec znów zapiszczał, gdy jeden z chłopaków po raz kolejny szarpnął go za kark. W oczach miał już łzy.
- Rosier! Puść go w tej chwili! - wycedziła, mocno zaciskając na różdżce swoje lekko drżące palce.
- Bo co? Ty też mnie poszczujesz waszym tatusiem? - ryknął śmiechem, a za nim i Rabastan. Och, tak. Gdzie Rosier, tam też i bracia Lestrange.
We wnętrzu Gabrielle aż się zagotowało. Rozsądek prawił jej morały dotyczące przykrych konsekwencji, jeśli tego nie zgłosi i zajmie się tym na własną rękę, zaś duma, godna Gryfona, w głos łkała i zabraniała jej kierować sprawę gdzie indziej. Przecież jej brat cierpiał…
- Jak go nie puścisz, to osobiście spiorę ci dupę, Rosier.
- Dziwne jak w języku potrafisz być mocna. I szkoda, że tylko w nim - prychnął pogardliwie Rudolf, wsparty o chłodną ścianę. - Widzisz. Chcieliśmy go grzecznie o coś spytać, ale gówniarz zaczął pyskować. Razem stwierdziliśmy, że skoro chowały go małpy, to trzeba nauczyć go manier.
- A to nie wina mojego brata, że macie nierówno pod sufitem - syknęła, ruchem nadgarstka sprawiając, że jeden ze świeczników spadł Rosierowi prosto na głowę, a drugi ledwie o cal chybił bark Rudolfa, soczyście plamiąc jego szatę parafiną.
Chłopiec skorzystał z okazji i wystrzelił do siostry, niemal od razu uczepiając się jej talii. Gabrielle otoczyła Adriana ramieniem, uspokajająco głaszcząc chłopca po głowie.
- Ty cholerna wiedźmo! - ryknął rozwścieczony Evan, mocno rozmasowując własny kark. - Zapłacisz za to.
- Ależ nie ma za co, Rosier. Jeśli ci się podobało, to zaraz ci poprawię - burknęła i kolejnym ruchem nadgarstka sprawiła, że stojąca pod ścianą ławka poderwała się z miejsca i z impetem przywaliła w Ślizgonów, przewracając ich na ziemię. Jękom i zgrzytaniu zębami nie było końca zwłaszcza, gdy lewitująca ławka z hukiem przyrżnęła prosto w zadki podnoszących się chłopców, a potem z trzaskiem wróciła na miejsce.
- Zabiję… - warknął młodszy Lestrange, a Gabrielle z gracją dygnęła im nóżką.
- Dziękujemy za uwagę i to by było na tyle.
- Urwę łeb!
Po wrzasku Rosiera dziewczyna poderwała brata na ręce i zaczęła z nim uciekać prosto na schody. Nie ma wyjścia, zamiast na zajęcia pójdzie do pokoju wspólnego i zaszyje się w nim do powrotu Gemmy. Z nią jakoś raźniej było łoić cudze tyłki, niż w pojedynkę.
Na schodach puściła brata i znów zaczęła wędrówkę po tych cholernych, ruchomych schodach. Krzyki za nimi zdawały się być coraz bliżej, dlatego pokonywała na raz po dwa, trzy stopnie… Z roku na rok jakoś ciężej jej było wbiegać po nich, zupełnie jakby pomimo tak skąpej wagi jej ciało traciło energię. Pocieszającym był wyłącznie widok Adriana, który docierał już do szczytu schodów na trzecim piętrze. Jej jednak nie dane było posmakować zwycięstwa. W ułamku sekundy poczuła jak żołądek skacze jej do góry, a pod lewą nogą brakuje oparcia. Już po chwili czuła duszący skurcz w okolicach piersi i uświadomiła sobie, że wisi w połowie w powietrzu, kurczowo podtrzymując się jednego ze stopni. Jedna z jej nóg bezwładnie dyndała w powietrzu, a druga gdzieś koło kolana boleśnie uwierała.
- No cudownie! - wydyszała, podciągając się z trudem i powoli wydostając nogę z pułapki Wielkich Schodów.
- Gabrielle! - Zza barierki schodów na kolejnym piętrze wychylił się jasny łebek chłopca, w którego oczach zaiskrzyła panika.
- Biegnij! Adrian, biegnij ile sił w nogach! – Rzuciła mu uważne, niemal zacięte spojrzenie i wygramoliła się z tej podłej zasadzki. Ku ogromnej uldze dotarło do niej, że brat posłuchał jej polecenia, ale z mniejszą radością przyjęła nowinę, że trio Ślizgonów dotarło już do jej schodów.
- Obedrę cię… ze skóry… podła babo! - sapał Evan, ciskając w jej kierunku mordercze spojrzenie. Gabrielle spięła się tak mocno, jak cięcia w łuku i wystrzeliła znów przed siebie, tym razem omijając feralny stopień, który został zignorowany przez młodszego z braci Lestrange. Nagle zaczął zawodzić i wołać pomocy, przez co dalszy pościg zainicjowany był już tylko przez kipiącego ze złości Evana.
Pewność Gryfonki zachwiała się z chwilą, kiedy wpadła w ciemny korytarz obok i gdy jej ciało po raz kolejny padło na ziemię, tym razem pod wpływem paraliżującego jej nogi odrętwienia. Było ono na szczęście tak krótkie, że niemal od razu podźwignęła się na nogi. Z fatalnym wydźwiękiem tego „na szczęście”, niestety…
Odwracając głowę, by zweryfikować własne szanse na ucieczkę, nie spodziewała się, że podłoga przywita ją po raz kolejny z takim impetem. Przed oczami pojawiły jej się gwiazdki, a prawy policzek buchnął żywym ogniem.
- Ty cholerna, zwodnicza… suko - wycedził Rosier, cały dygocząc i podwijając własne rękawy ku górze. Schylał się już, ale korytarz wypełnił monotonny głos Rudolfa.
- Evan, nie rób tego. Pobrudzisz ręce, a potem będą tylko ślady…
- Jakoś mi rąk nie szkoda. - Rosier przestąpił z jednej nogi na drugą, przesuwając zaraz swoją niedźwiedziowatą posturę w bok, gdy do dźwigającej się z ziemi Hughes podszedł Rudolf. Kucnął on przy niej i z irytującym uśmieszkiem na ustach prychnął na widok czerwonej z wysiłku twarzy dziewczyny.
- No i co? Młody sobie poszedł i siostrzyczka zbiera teraz słodkie klapsy?
- Spieprzaj, sadysto. Mnie możecie sobie upadlać, ale od mojego brata wara! - warknęła, posyłając mu rozeźlone spojrzenie. Zaraz jednak nieco pobladła, gdy koniec różdżki Rudolfa smagnął jej szyję.
- Wiesz, szkoła to szkoła. Wypadki chodzą po ludziach, ale po niej… - Ze świstem zaciągnął się powietrzem i szczerząc w ironiczny sposób zęby, przeczesał palcami wolnej dłoni gładko ułożone włosy. - To już inna bajka.
- Owszem. Teraz dostaniesz szlaban, a po szkole równie dobrze pójdziesz siedzieć - prychnęła, mrużąc swoje powieki.
- Chyba nie rozumiesz swojej sytuacji. Poza tym zauważyłem, że włazisz w nieodpowiednie towarzystwo.
- Och! - Niemalże wytrzeszczyła oczy. - Może usłyszę, że powinnam zacząć zadawać się z takim kimś jak ty, Lestrange?
- Ależ błędnie mnie zrozumiałaś, Hughes. - Rudolf uśmiechnął się do niej jadowicie, zaczynając obracać w palcach różdżkę. - Możesz przyjaźnić się z tą bandą skretyniałych łajz. Twoja osoba nie jest adekwatnym towarzystwem. Dla nas. Ślizgonów. Każdego Ślizgona - pokreślił, wpatrując się w jej oczy z niemałym, chłodnym naciskiem.
We wnętrzu Gabrielle coś przewróciło się parę razy i ścisnęło, ale to chore koziołkowanie nie ustąpiło. Przecież nie mogło mu chodzić o Roberta, prawda? Rudolf nie mógł być w dwóch miejscach na raz!
Zacisnęła mocno usta i znów poczerwieniała. Nie była jednak w stanie wydobyć z siebie niczego sensownego, co tylko rozbawiło Lestrange’a. Podniósł się on po chwili i pokręcił głową, wsuwając dłonie w kieszenie spodni.
- Obraz nędzy i rozpaczy - skwitował, z politowaniem przyglądając się leżącej na lodowatej posadzce Gryfonce.
- Widzę o niebo większy, gdy patrzę ci w twarz, Rudolfie - odparła, bardzo powoli przesuwając dłoń do leżącej za jej plecami różdżki. Coś za coś, a jeśli to koło miało się już nigdy nie zamknąć, to przynajmniej nie pozostanie im dłużna. Pech chciał, że zbyt gwałtowny ruch ręką, sprowokował Rabastana do wymierzenia mocnego kopniaka w ściskającą różdżkę dłoń Gryfonki. Magiczna witka odskoczyła pod sąsiednią ścianę, a w ręce nieprzyjemnie chrupnęło.
- Poprawimy to. - Młodszy z braci sięgnął po swoją różdżkę z dziką fascynacją w oczach. Serce Gabrielle znów skoczyło aż do gardła, a jej wzrok utkwił w końcu różdżki Rabastana.
- Solidamentum.
Z końca różdżki wystrzeliła pomarańczowa wiązka światła, która ugodziła dziewczynę prosto w twarz. Nie pomyślała o tym, aby się zasłonić. Zaraz też jej twarz ogarnął potworny ból, sprawiający, że z jej gardła wydobył się zbolały jęk. Policzek zdawał się palić i pulsować…
Uradowanie trzech młodzieńców nie trwało długo, gdyż w półokrągłym przejściu tuż obok szmaragdowego arrasu stanęła szesnastoletnia, ruda dziewczyna z odznaką prefekta przypiętą do czarnej szaty.
- Co tu się wyprawia?

5 komentarzy:

  1. Czeeeść!
    Na samym początku chciałabym powiedzieć, że im dalej czytam Twojego bloga, to tym bardziej się w nim zakochuję.
    Mam miłą niespodziankę, bo ten rozdział kręci się wokół Gabrielle, z czego się bardzo. Poznałam więcej przyjaciółkę Gemmy, która wydaje się i według mnie jest barwną postacią.
    Bardzo, ale to bardzo podobała mi się rozmowa między Gemmą, Jamesem i po części Lily. Pełna humoru, co uwielbiam w Twoich rozdziałach! *o*
    Nie wiem czemu, ale polubiłam Roberta i ciekawi mnie ta postać. Jest tajemniczy i do tego to Ślizgon, który nie jest jak każdy, albo po prostu próbuje się wkręcić w towarzystwo, a pózniej pokazać prawdziwą twarz, ale to się przekonam.
    Wredni Ślizgoni!! Rosier, głupi dziad, zabieraj łapy od Adriana. W pełni rozumiem Gabrielle, że ostro wstawiła się za bratem, by go ratować. To było słodkie, kiedy ona go wzięła na ręce i uciekała.
    Nie dobrze, nie dobrze złapali ją... Zabierajcie od niej łapy obślizgłe!! O kurde, kto to tam przyszedł? Jak mogłaś skończyć w takim momencie! ;o
    Naprawdę, ale to naprawdę pragnę już kolejny rozdział! Życzę weny i trochę czasu, by odpocząć, bo to każdemu przydatne.
    Pozdrawiam, Livv ;*

    OdpowiedzUsuń
  2. Na początku, to ja pragnę podziękować za kolejny komentarz!
    A mówiąc bardzo anglistycznie co do tematu Roberta:
    Despite fact that Gemma's the main character, Robert's the second the most interesting person in the story. A i owszem, Gemma jako główna bohaterka jest moim guru. Pewnym jest, że będę się kręcić ciągle wokół niej, ale McGregor jest naprawdę barwną i nietuzinkową postacią. W sumie to miałam z niego zrobić skończonego dupka, ale nie mam serca, zbyt zależy mi na pokazaniu czegoś, o.
    Tak, Gemma i James są po prostu genialni. Ledwo zaczęłam pisać, ale to co oboje będą sobie robić przechodzi granice rozsądku.
    Oj tak! Wredni! Ej i nie żebym szufladkowała kogoś względem domu. Nie uważam, że każdy Ślizgon to menda, bo staram się odbiec od tego chorego stereotypu, ale na pewno nie będę ich głaskać po głowie gdy wiem, jacy są naprawdę. A bracia Lestrange i Rosier naprawdę zasługują na miano dupków, to się jeszcze potem okaże dlaczego! A Adrian - ha, jestem pewna, że gdy przejdę z tym moim tasiemcem daleko, daleko do przodu, po prostu rozkochasz się w młodym Hughes jako kolejnym na liście. No i poczekaj aż pojawi się brat Gemmy. Wyjdą ci oczy, gwarantuję! Warto przejrzeć w tym celu bohaterów, sama zobaczysz o czym mówię ;)
    HA! A więc kończenie w tej chwili opłacało się bardziej jak coś takiego! Nawet nie wiesz jak chciałam właśnie takiej reakcji od czytelników. Nie zawiodłaś mnie!
    Nie martw się, kolejny rozdział powinnam zacząć niedługo pisać. Drugi semestr nie oszczędza, ale co z nim będzie to czas pokaże. Ale bez obaw, nie porzucę bloga. Zbyt mocno kocham pisanie, nawet jeśli nie jestem w tym idealna tak bardzo jak bym chciała. Po prostu chcę pokazać jakąś historię w końcu do końca, nie pozostawiając jej w macoszy sposób.
    Pozdrawiam cię gorąco! :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Witam Cię kurczaczku!
    Znalazłam Cię na facebooku, spojrzałam na Twoje tło i widząc Bena Barnesa, od razu pomyślałam: "Ona musi pisać o Syriuszu! Muszę to zobaczyć!" i tak jakoś znalazłam w internetach Twego bloga i powiem Ci, że na razie obejrzałam zakładkę "Bohaterowie", ale już jestem zachwycona.
    Widzę tutaj fankę Gemmy :3
    Postaram się, jak najszybciej przeczytać bloga oraz skomentować! Mnie się nie pozbędziesz, ja tu zostaję! ♥
    http://skazane-na-zapomnienie.blogspot.co.ke
    Sophie Casterwill

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nawet nie wiesz jakiego napadu radości doznałam, kiedy zobaczyłam, że czeka na mnie jeden nowy komentarz. Niby to niewiele, ale jestem bardziej podekscytowana jak dziecko, kiedy ktoś się łapie za to, co piszę.
      Jest mi niewymownie miło, że się tu znalazłaś! I bez obaw, ja cię stąd nie wypuszczę, choćbym miała użyć super glue.
      Na twojego bloga z pewnością też zerknę, bo moja kolekcja czytelnicza jest uboga, a na niektóre muszę czekać i czekać...
      Aww, kurczaczku. Jak się słodko robi przed Wielkanocą! Całuję cię gorąco, cukiereczku!

      P.S. Ben najlepszy na Syriusza, no nie? *//*

      Usuń
  4. Super blog i w ogóle nie umiem pisać komentarzy, więc... Po mnie nie musisz spodziewać się długich komentarzy, jednak ślad będę pozostawiać :)
    Super rozdział 😊
    BEN NAJLEPSZY NA SYRIUSZA
    Weny i czekam na nexta
    Pozdrawiam RosalieIris

    OdpowiedzUsuń

Layout by Alessa Belikov