26 gru 2015

IV. Początek kłopotów

"Jeżeli ludzie przynoszą z sobą na świat dużo odwagi, to świat musi ich zabić, aby ich złamać, więc naturalnie ich zabija. Świat łamie każdego i potem niektórzy są jeszcze mocniejsi w miejscach złamania. Ale takich, co nie dają się
złamać, świat zabija. Zabija w równej mierze najlepszych, najdelikatniejszych i najdzielniejszych. Jeżeli nie jesteś żadnym z nich, możesz być pewnym, że zabije cię także, ale bez szczególnego pośpiechu.
"
~ Ernest Hemingway "Pożegnanie z bronią"

Rozdział dedykowany administracji stron To ty jesteś słaby. Nigdy się nie dowiesz, co to miłość albo przyjaźń oraz Stowarzyszenie Walki o Emancypację Skrzatów Zniewolonych. Dziękuję za waszą ciężką i solidną pracę dla wszystkich fanów świata J. K. Rowling.

Pragnę również życzyć wam, drodzy czytelnicy, spóźnionych Wesołych Świąt, które - mam nadzieję - spędzone były w ciepłej atmosferze, bez kłótni i z osobami, które kochacie. Udanego Sylwestra i oby przyszły rok był dla nas wszystkich tym dobrym i szczęśliwym na każdej płaszczyźnie życia.


To nie była dobra noc. Na pewno nie dla niej. Oczywiście nie uogólniajmy. Są tacy, co przepadają za koszmarami i wręcz nie mogą się ich doczekać. Załóżmy jednak, że Gemma nie była aż tak bardzo inna i każdy przeżyty zły sen działał na nią tak samo, jak na zwykłego człowieka. Zmęczenie i rozdrażnienie dawały o sobie znać już od samego poranka. Zaczarowany budzik, który wpychał wychylającego się ze złotego brzuszka palca do ucha nieszczęśnika, tego poranka wyjątkowo mocno męczył panienkę Arterton, przez co z ogromną irytacją ''ciepnęła'' go o ścianę. Jak na złość nie rozleciał się on, a coraz dokuczliwiej i głośniej przywoływał do porządku. Włosy, jakby w zmowie z budzikiem, odstawały na wszystkie strony, szczoteczka do zębów kaleczyła dziąsła, a żołądek błagał o odrobinę pokarmu. Gdyby to wydawało się komuś wystarczającym nieszczęściem, tak przy każdym przymknięciu ciężkich powiek na nowo widziała mrok, toczący się szkaradnie po podłodze, skrywający jedyną opokę dla przestraszonego dziecka. Któż jednak ma władzę nad własnymi snami…?
– Gemmo, jeśli będziesz dziś tak aktywna na zajęciach, to możesz być pewna, że grono pedagogiczne znienawidzi cię w pierwszym dniu – skwitowała Gabrielle, smarując przyjaciółce rogala masłem i posypując go cukrem. Gemma jedynie stęknęła pod nosem, ani myśląc oderwać czoła od blatu zawalonego pysznościami stołu.
– Daj mi umrzeć w spokoju i samotności…
– Przestań. Nawet tak nie żartuj – fuknęła szatynka, szturchając po chwili Arterton łokciem. - Już. Do jedzenia. Nalać ci kawy?
Powietrze rozdarł dźwięk zasysania przez ciemnowłosą powietrza, a jej plecy nagle wyprostowały się.
– Kawy, Ognistej… Czegokolwiek, żebym tylko ożyła. McGonagall mnie zabije jak zasnę na transmutacji…
– Nie tylko ona – wymamrotała szarooka Gryfonka, zerkając po chwili na ławkę naprzeciwko, przy której siedział wyłącznie Remus, spokojnie konsumujący śniadanie. – Gdzie podziały się te obuchy?
– Znając życie proszą się o krwisty zawias w quidditcha.
– Albo dokuczają Snape’owi – dodała cicho Gemma, wgryzając się w rogala i rzucając ukradkowe spojrzenie na pogrążoną w rozmowie Lily. – Jak nie darzę go szczególną sympatią, tak czasem jest mi go żal.
– Jedyna nie jesteś. Ale Severus w niektórych przypadkach po prostu się o to prosi, przezywając mugolaków.
– Tak, ale chłopaki przesadzają…
– Im to powiedz. – Lupin wyraźnie chciał uciąć temat. Poniekąd go rozumiała, bo przecież nie wypadało obmawiać przyjaciół za plecami. Z drugiej strony dziwiła się, jakim cudem jako najspokojniejszy z paczki pozwalał chłopakom na takie niedojrzałe zachowanie.
– Masz rację – odrzekła w końcu, upijając łyk kawy zbożowej z mlekiem, następnie upychając sobie w ustach kolejny kęs rogala. – Zrobię to w odpowiednim momencie. Mam nadzieję… – wybełkotała, bo pieczywo nie pozwalało jej zbytnio przepuścić poszczególnych dźwięków. Gabrielle odruchowo wykrzywiła usta i zmarszczyła nos, wydając z siebie coś na kształt zniesmaczonego warkotu.
– Gemmo, błagam cię. Jedz jak człowiek.
– Co?! Mam jeść pod stołem? Odczep się, jestem głodna jak pies. Będę jeść jak dama, gdy najdzie ku temu okazja.
– Już to widzę… – zakpiła Gabrielle, na co Remus parsknął przytakującym śmiechem.
– Ej, akcja z goframi była lata temu, przestań. Miałam dwanaście lat.
– I apetyt jak głodzony miesiącami smok.
– Mam ci przypomnieć wypad do ZOO?
– To były tylko legwany. Nie połykane gofry i śmietana w całej kuchni…
– Jaka śmietana? - Głos tuż za nimi sprawił, że Arterton już któryś raz z rzędu przybrała miny kota, któremu coś wyjątkowo się nie spodobało, co zaś pociągnęło za sobą śmiech. Black jak zawsze pojawiał się w momentach najmniej korzystnych dla Arterton.
– To długa historia…
– Pełna obżarstwa Arterton… – dodała Hughes, co tylko spotęgowało odruch robienia przez Gemmę szalonych min.
– Dowiem się tego przy okazji – zażartował, zaraz też zajmując miejsce obok Gemmy, niby to przypadkiem szturchając ją ramieniem. Potem oczywiście uraczył ją tym swoim szelmowskim uśmiechem i naprężył się niczym paw. – Powiesz mi?
– Nie…
–… dziś? – Zaśmiał się, unosząc przy tym jedną brew i sięgnął po dzban z gorącą kawą oraz po kanapkę. – Wczoraj nie, dziś nie… To może jutro?
– Nie wiem. Jak zasłużysz – wymamrotała, zakładając zaraz nogę na nogę, za wszelką cenę próbując zatuszować cwaniacki uśmieszek, wpełzający na jej pełne wargi.
I gdyby nie podniosła wzroku znad kolejnego bogato obsmarowanego masłem rogala, nie zorientowałaby się, cóż takiego oznacza ta wrząca cisza. Oczy dosłownie każdego z przyjaciół, w tym nawet Jamesa i Petera, którzy raczyli pojawić się na śniadaniu, utkwione były podejrzliwie w przegadującej się jeszcze chwilę temu dwójce.
– Co? – warknęła, wgryzając się niemal agresywnie w drugiego rogala.
– Jakie wczoraj? – Lily zarechotała, zaczynając dziko poruszać swoimi brwiami, co tylko wywołało iście krwisty rumieniec na twarzy złotookiej Gryfonki. – Gemmo, czyżbym miała rację?
– Zamilknij na wieki, psia krew jedna! – Ułamek sekundy sprawił, iż rogal wylądował pomiędzy ostrymi jak brzytwa zębami, a młoda Arterton rozpoczęła ciskać w rudowłosą towarzyszkę Wiśniowymi Całuskami, które samoistnie przyklejały się do włosów Evans, wydając z siebie przyduszone piski niczym gumowe zabawki dla psów. Skończyło się na tym, że dosłownie każdy z ich roześmianej paczki naznaczony był przez cukierki, których słodki zapach zaczynał już przyprawiać o mdłości. Oczywiście wygłupy te nie umknęły uwadze większości zgromadzonych w Wielkiej Sali uczniów, przez co biesiadnicy trzech innych stołów - pomijając nauczycielski - raz po raz oglądali się na stół domu Godryka, który jeszcze parę chwil wcześniej był równie senny co reszta.
– Odwołaj to, Evans. – Gemma zmrużyła swoje powieki, upstrzone parawanem gęstych, wystawnych rzęs koloru smoły.
– Syriuszu, ona mi prawdy nie powie! Wyjaśnisz mi to?
– Lily… – Nawet i Black poczuł jak traci nerwy. Wszyscy nagle zachowywali się tak, jakby poprzedniej nocy ich dwójka co najmniej spędziła niestosownie upojne chwile razem. – Czy rozmowa to grzech?
– Nie, ale jestem diabelnie ciekawa co było po rozmowie – zażartowałam, chichocząc zaraz, a w ślad za nią poszedł James i Leanne. Reszta nie odważyła się drgnąć ani choćby stęknąć, bo panna Arterton najzwyczajniej w świecie opuściła wzrok. A to wróżyło niemałe spięcie. Gemma nigdy nie odpuszczała i nie traciła wyrafinowanego rezonu. Miała ochotę odgryźć się o stokroć boleśniej, lecz uznała, że milczenie będzie bardziej dotkliwe niźli słowa.
– Jeśli masz ubogie życie osobiste, to pożycz sobie jakiś denny romans od Attenborough albo zwierz się ze swoich problemów Potterowi. Jestem pewny, że obu wam dobrze to zrobi – wycedził Black, niemal równocześnie podnosząc się z miejsca wraz z Gemmą. Oboje spojrzeli po sobie pobieżnie, a żeby i dosadniej odcisnąć i łapki, i pazurki swojej uszczypliwości, zachowywali się bardzo naturalnie. Syriusz poszedł nawet o krok dalej, bo wykazał się szarmancją i podał Gemmie dłoń, aby mogła swobodnie wyjść zza ławki.
– Hej! To były tylko żarty! Black! Arterton!
– Widocznie my nie żartujemy – odparła po chwili posiadaczka czekoladowych włosów, na ramię zarzucając swoją torbę. Szybko omiotła spojrzeniem najbliżej siedzących, natrafiając na rozumne spojrzenie Gabrielle i Remusa, lustrującego przede wszystkim przyjaciela. Dwójka ta zwinęła zaraz i swoje manatki, i odeszła od stołu pomimo przekonań i nalegań pozostałych. Gabrielle zwyczajnie czuła obowiązek wobec Gemmy i Syriusza. Obu uważała za najlepszych przyjaciół, a poza tym sama nie czułaby się w takiej sytuacji zbyt dobrze. Remus zaś musiał chyba przytargać sobie kolejny punkt przesadzonego honoru do swojej persony, bo kolejne nawoływania Jamesa skomentował wzrokiem pełnym rozdrażnienia.
Wychodząc z Wielkiej Sali w drzwiach natknęli się na grupkę Puchonów, na których widok Gemma jakoś mocniej zacisnęła szczęki. Drużyna Hufflepuffu, składająca się dosłownie z samych chłopców, wojowniczo, choć z uśmiechem przekroczyła próg, a dostrzegając część drużyny Gryffindoru, od razu rozpoczęli sobie żartować.
– Ooo, panie pałkarki…
– Ooo, panowie koledzy – warknęła pół żartem, pół serio Gemma, uśmiechając się dość złośliwie. – W tym roku też konkurujemy w braterski sposób?
– Jak nie dostaniemy z tłuczka w nos – skwitował jeden, krzyżując dłonie na piersi.
– Nigel, jeśli nie będziesz się pchał pod moją rękę, to twój nos w tym roku wyjdzie cało z opresji – dorzuciła Gabrielle, uśmiechając się dobrodusznie w kierunku chłopaka.
– Z wami to bez znaczenia. Zawsze któryś z nas obrywa. Macie już ustalone kiedy ćwiczycie?
– Nie, ale McGonagall ma nam dzisiaj powiedzieć na czym stoimy. – Arterton skrzyżowała dłonie na biuście i westchnęła po chwili boleśnie pod nosem. – No nic, jak będziemy coś wiedzieć, to mam nadzieję, że żadnego nie zobaczę na naszym treningu. Inaczej bez użycia pałki pogruchotam wam kości.
– Brrr, zawiało chłodem. – Grupa Puchonów zaczęła w serdeczny sposób żartować, posyłając Gryfonom ciepłe uśmiechy. Zaraz jednak rozeszli się, znając trochę za dobrze ramię Arterton… Kolejne kroki Gryfonów zatrzymane zostały przez zgoła inną osobę, na którą w popłochu wpadła panna Hughes.
– O rety, najmocniej przepraszam – wydusiła, w locie jeszcze usiłując połapać książki.
– McGregor! – Gemma niemal od razu się ożywiła, wpatrując w wysokiego Ślizgona, który z lekkim roztargnieniem świdrował czubek głowy panienki Hughes swoimi niebieskimi oczami. – Właśnie o tobie wczoraj myślałam!
– O mnie? – zdumiał się, przenosząc na nią wzrok. Zaraz też pochwycił dziwny wyraz twarzy Blacka, którego nie umiał zdefiniować.
– Quidditch – wyjaśniła. – Żebyś sobie za dużo nie dopisywał.
– Och, jak zwykle jesteś przewidująca – wymamrotał, przyciskając palce do nasady nosa. – Poniedziałki i czwartki. Slughorn wybierał jako pierwszy terminy dla nas.
– Przynajmniej mamy jasność.
– W razie potrzeby odnośnie dodatkowych godzin treningowych dogadamy się już we własnym zakresie. Rok temu to był absurd… – skrzywił się, przenosząc spojrzenie na tkwiącą w miejscu Gabrielle. Chwilę starał się rozczytać ten rodzaj spojrzenia, lecz chyba nie potrafił. – Wybacz – rzucił tylko i skinął Gemmie głową, wymijając ich.
Nie słyszała już szumu dobiegającego z korytarza. Ślepo szła za przyjaciółmi, jeszcze raz powracając myślami do sceny rozegranej przed paroma minutami. Prawdę mówiąc czuła się dość dziwnie. Ona, Gabrielle Hughes, zamiast skupić się na swojej żałobie, pozwalała sobie na górnolotną, ślizgońską mrzonkę imieniem Robert. Czuła coś na kształt przytłaczającego wstydu. Connor Hughes, najznamienitszy bokser Wielkiej Brytanii, niespełna miesiąc temu oddał swoje życie w imię dobra jej i Adriana, a ona rozglądała się za potencjalnym pocieszeniem.
Wydając z siebie ciężkie westchnienie wkroczyła w końcu do znanej jej klasy 2E. Ze spokojem opadła na miejsce obok Gemmy, palcami przeczesując długie, proste włosy. Robert McGregor nie mógł wyjść z jej głowy od długiego czasu. Temat jego osoby był zawsze sporny, zwłaszcza gdy poruszało się go przy Syriuszu i Gemmie. Jedno warczało i kłapało zębami, drugie usiłowało być racjonalne. Ale cóż z tego, skoro dla niej Robert był inny niż reszta Ślizgonów? Gemma mogła non stop powtarzać, że mimo wszystko McGregor miał w sobie coś mrocznego, coś co nie dawało jej spać, a Black i tak ciągle prawiłby o tym jak bardzo trzeba unikać uczniów domu Salazara. Hughes po prostu nie potrafiła przestać myśleć o niebieskich oczach Ślizgona, które w jednej sekundzie znów wywróciły całe jej aktualne myślenie do góry nogami. A tak bardzo się przed tym broniła…
Do sali z wolna zaczęło wchodzić coraz więcej uczniów odzianych w tonacji czaro-czerwonej oraz czarno-niebieskiej, zasiadając w ławkach. Każdy tu miał własne zdanie, własne problemy i marzenia. Większość z nich mogła okazać się ludźmi prawymi, lecz umysł Gemmy nieustannie podpowiadał jej, by oczy miała szeroko otwarte. Wspominała również incydent ubiegłej nocy, kiedy to zajrzenie w głąb oczu Petera okazało się jedną z najgorszych decyzji. Potrzebowała podzielić się z kimś swoimi przeżyciami i przypuszczeniami, ale uważała to za wyjątkowo nieostrożne posunięcie.
W końcu udało jej się zauważyć profesora Flitwicka, który gramolił się na komfortowe podwyższenie, obrzucając uczniów krótkim, acz pobłażliwym spojrzeniem. Jego lekcje były prowadzone w nieco mniej napiętych warunkach jak u innych. Tutaj każdy uczeń rozmawiał między sobą ile potrzebował.
– Moi drodzy, proszę otworzyć podręczniki na rozdziale pierwszym – rzucił, wbijając wzrok w najbliżej siedzących. – Za parę minut zajmiemy się praktyką… Dajcie mi tylko jedną chwileczkę… – I zamilkł, pogrążając się w pliku jakiegoś pergaminu.
Gemma z cichym, dość melodyjnym westchnieniem dobyła swojego egzemplarza „W poszukiwaniu kwintesencji”, otwierając go na pierwszym rozdziale. Ledwo zabrała się za czytanie, wyczuła jak ktoś gorączkowo ciągnie ją za kołnierz.
– Arterton. Pssyt! – Irytacja zdążyła się w niej przelać parę chwil temu, lecz ponowne drażnienie zmierzało do niebezpiecznych konsekwencji. Wywracając oczyma odwróciła się do Jamesa, który, napotykając jej wzrok, uśmiechnął się zadziornie.
– Czego?
– Dalej się wściekasz? – Nie uzyskał na to odpowiedzi. Gemma zmierzyła go lodowatym wzrokiem i wróciła do lektury, podpierając głowę na dłoni. Postanowiła nie zniżać się do poziomu niektórych i zająć się czymś, co bardziej przyda się w życiu. Jeszcze parę razy słyszała nawoływania Pottera, choć ignorowała je we wzorowy sposób. Przyszło jej zmagać się z czymś zgoła cięższym, gdy malutki profesor Flitwick rozpoczął swój wykład. Jej umysł powrócił po raz kolejny do incydentu związanego z Peterem. Choć nie chciała, to jednocześnie w dość natarczywy sposób próbowała rozwikłać tę zagadkę.
Pierwszy raz spotkała się z tym darem jeszcze jako mała dziewczynka. Sąsiadka miała kotkę - przybłędę z zaropiałymi oczami i kocim katarem. Z pomocą miasteczkowego znachora, jak go z resztą nazywali przez wzgląd na znajomość ziół (a warto dodać, że zajmował się również produkowaniem maści, które dostarczał do sklepu medycznego na ulicy Pokątnej), udało się kota odratować. Kiedy więc panienka Arterton miała osiem lat, kotka pani McMillan miała już za sobą może z trzy, może cztery wiosny. Dziewczynka nieustannie przesiadywała u pulchnej staruszki, wyjadając z jej miseczek czekoladowe ciasteczka i bawiła się z bardzo cierpliwym czworonogiem, który godził się na przeróżne pomysły i pieszczoty złotookiej Gemmy. Pewnego dnia, w domu sąsiadującym z posiadłością państwa Arterton, pojawiły się również malusieńkie kocięta, które z nadchodzącymi dniami rosły w siłę i strasznie szkodziły. Gemmy nic nie było wtedy w stanie oderwać od tych chybocących się na włochatych nóżkach kuleczek, przez co nie raz przesiadywała u sąsiadki od ranka aż po późny wieczór. I w końcu stało się to, co zmusiło dziewczynkę do zastanowienia. Patrząc raz głęboko w oczy kotki dostrzegła piekący ból i rozpacz znaną każdej matce, choć dziecko nie rozumiało jeszcze tego uczucia. Dopiero po paru dniach przekonała się o sile tego spojrzenia, kiedy przychodząc do staruszki usłyszała bolesne wręcz słowa. „Cukiereczku, kotków nie ma.” Nie mogła tego zrozumieć. Gdzież podziały się te malusieńkie kuleczki? Wiedziała, że dwa z pięciu kociąt znalazły szczęśliwy dom, lecz gdzie pozostała trójka? Jej konsternacji towarzyszyło zduszone popłakiwanie kremowej kotki, nieustannie wylizującej coś w swoim legowisku. Gemma zawsze nieostrożnie posługiwała się swoją ciekawością. Dlatego widok trzech, nieruszających się kuleczek skrytych przy matczynym brzuchu, zranił po raz pierwszy dziecięce serce. Do tej pory pamiętała rozmowę Floriany McMillan z jej matką, mówiącą że ktoś utopił koty. Że nie wróciły na noc, ale to zazwyczaj było normalne. Gemma jeszcze nigdy tak nie płakała.
Kotka zdechła dwa dni po incydencie, z rozpaczy. Wtedy mała Arterton nie dała sobie wmówić, że zwierzęta nie czują tego co ludzie i że nie posiadają duszy…
– O czym myślisz? – Cichy głos Syriusza wdarł się swobodnie do jej umysłu. Zadarła nieobecny wzrok leciuteńko ku górze, wstrzymując oddech. W ułamku sekundy przypomniała sobie o tym ogromnym, obrzydliwym posmaku cierpienia, skrapiającego jej język owocem cierpkich losów Petera.
– O głupotach… – Usłyszała w odpowiedzi jedynie szelest kartek, a sam Black wydawał jej się siedzieć nieco bliżej. Przenosząc na niego wzrok dostrzegła ten psiarski, zadziorny uśmieszek, błąkający się na jego ustach.
– A teraz?
– Teraz o niczym – rzuciła, chcąc powrócić do zajęć i nie zwracać na Syriusza choćby najmniejszej uwagi. On jednak ani myślał dać za wygraną. Tym razem przysunął się do niej na tyle, że niemal stykali się biodrami. Ten bezczelny, cwaniacki uśmiech ani na chwilę nie opuścił młodzieńczych, pełnych wigoru warg, a co gorsza rozrósł się niczym chwasty na starannie wypielęgnowanej grządce.
– A teraz? – wymruczał to w taki sposób, że skóra na karku Gemmy aż się zawstydziła i przywitała gęsie ślady.
– O głupcu, który chyba zapomniał, że są zajęcia.
– Mogłabyś mi powiedzieć, o czym tak wczoraj myślałaś, to mógłbym jakoś tego bezczelnego kmiota uciszyć.
– Zapomnij…
– Panie Black. – Chrząkanie chyba już nie wystarczało. Flitwick posilił się więc nieco głośniejszym tonem głosu. – Chciałbym przejść do części praktycznej zajęć. Czy mógłby pan przełożyć swoje zaloty na inną chwilę? Albo lepiej, proszę zaprosić panienkę Arterton na herbatę, byłbym dozgonnie wdzięczny…
– To doskonała myśl, panie profesorze! – rzucił Syriusz, gdy po sali rozniosło się echo szeptów i chichotów.
– Cieszę się, że przypasowałem ci tym pomysłem… Więc raz dwa i koniec tego dobrego!
– Myślę, że aktualnie jest to najmniej możliwe. Pardon – odrzekła spokojnie ciemnowłosa dziewczyna, mocno unosząc brew. Blackowi rzuciła jedno ze swoich niebywale wyrafinowanych spojrzeń, po czym wbiła wzrok w otwartą przed nią książkę. Gdy Flitwick zaczął już objaśniać szczegóły nowego zaklęcia, młodzieniec pokusił się o lekkie szturchnięcie koleżanki łokciem.
– Nie jestem godzien pani chęci?
– Nie jesteś pewny swoich, wierz mi – rzuciła mu ukradkowe spojrzenie, ściskając już po chwili w palcach różdżkę. – Skup się, bo Flitwick straci cierpliwość…
– Jakoś nie dbam o to. Poza tym – urwał, przenosząc wzrok na nauczyciela, ze skupieniem obserwując jego poczynania. – Co to miało znaczyć?
Z przekąsem wykonała zwinny ruch usztywnionego nadgarstka, co wyglądało w porównaniu z płynnymi ruchami profesora niczym porządny kicz. Zastanawiała się, czy czasami naprawdę jest tak niezdarna jak uważała, czy zaklęcie było po prostu jednym z tych, do których należało podejść subtelnie? A może to przez Petera? Albo Syriusza, który teraz zaczął na nią chrząkać, by w końcu mu odpowiedziała?
– Cóż takiego? – spytała, jednym uchem ciągle wyłapując wskazówki małego profesorka.
„Nie jesteś pewny swoich.” Sugerujesz, że coś ze mną nie tak?
– Nie. Po prostu sam nie wiesz czego chcesz – skwitowała, wbijając w niego pełen powagi wzrok. – Odpowiednia to ja nie jestem. Mało tego, już utarłeś nosa reszcie. Koniec żartów. – W odpowiedzi usłyszała jedynie pogardliwe prychnięcie młodzieńca, który dość ostentacyjnie zacisnął szczęki. Nie rozumiała jego zachowania, zwłaszcza w tamtej chwili, dlatego nagle przybrała pytającego wyrazu twarzy. – A tobie co znów?
– Co? Brakuje mi Ślizgońskiej pary gaci, czy nazwiska McGregor żebyś spojrzała na mnie nieco poważniej, hm? – wycedził, nagle zaczynając się bardzo interesować swoją różdżką i jej przeznaczeniem na dzisiejszych zajęciach. Gemma jedynie wytrzeszczyła oczy i nieco obejrzała się do tyłu. James nie oszczędzał uszu… Z trudem pohamowała cichy śmiech, pomagając sobie bolesnym wbiciem paznokci we wnętrze swej dłoni.
– Jesteś zazdrosny?
– Użyję twojej taktyk. Chciałabyś, abym był. A ty dalej mi nie odpowiedziałaś.
– McGregor mnie nie obchodzi, jeśli mam być szczera. A zanim zaczniesz odbierać opacznie moje słowa, po prostu pokuś się o pytane.
– Pytałem – warknął, opierając się niedbale o bok ławki i podparł głowę na dłoni. Arterton jedynie pokręciła rozbawiona głową, przenosząc spojrzenie na Gabrielle. Zmartwił ją ten martwy grymas na ustach przyjaciółki, ale nim zdążyła o cokolwiek spytać, ta otrzepała się, jakby zrzucając z siebie ten niechciany pyłek przygnębienia. Posłała złotookiej przyjaciółce ciepły uśmiech, lecz gdy ta odwróciła wzrok, po raz kolejny przybrała więcej niż zawiedzionego wyrazu twarzy. Z ogromnym obrzydzeniem do siebie uświadomiła sobie, że właśnie podejrzewała najbliższą jej osobę o zadurzenie się w Robercie. Och, Boże! A co gorsza, w ogóle poczuła zazdrość! Aż zrobiło jej się słabo. Kręcąc delikatnie głową przymknęła oczy, marząc o swoim tacie. Aby nie zabrakło go tak w ogóle i nie musiała wbijać sobie igieł prosto w serce, by zatuszować jego bicie blisko McGregora. To wydawało się aż śmieszne i dziwaczne. Jak mógł podobać jej się chłopak, z którym łączył ją wyłącznie Quidditch? Co więcej, jak mogła czuć przysłowiową miętę do kogoś, kto w oczach miał żywy lód?
Do końca zajęć uczniowie starali skupić się na zaklęciu, choć różnie to bywało. Jednemu z Gryfonów zdarzyło się zasnąć, przez co Flitwick pokusił się o upuszczenie sporego tomu na głowę pretendenta, używając do tego oczywiście różdżki. I jak te zajęcia minęły spokojnie i zakończyły się bez wypracowania, tak kolejne już zwiastowały istną burzę. McGonagall nie popuściła nikomu i zarówno Gryfoni jak i Puchoni, z którymi przyszło im mieć zajęcia, dostali polecenie napisała wypracowania wstępnego na temat metamorfomagii i znanych przedstawicieli tego ciekawego daru. Nie omieszkała jednak porozumiewawczo zerknąć na Jamesa, który po jej sygnale kończącym zajęcia wypruł prosto do jej biurka. I tak między prawdą a Bogiem nie trzeba było nastawiać uszu, bo profesor McGonagall podała mu jedynie świstek papieru, mierząc go ostrzegawczo z góry na dół.
– Pamiętaj, Potter. Jeden wyskok i zawieszam takiego delikwenta. Twoja głowa w tym, żeby zachowywali się jak należy.
– Oczywiście, pani profesor. Może pani na mnie liczyć.
– Tak, tak, tak. Oczywiście, panie Potter. Zawsze mogę na pana liczyć. – Wywróciła oczyma i westchnęła boleśnie, kręcąc już głową. – Pech chce, że tylko wtedy, gdy nie mam komu dać szlabanu.
– To nie moja wina, że prócz koleżanek, moimi fankami są również kłopoty. – Na te słowa Minerwa uraczyła go nieco pobłażliwym spojrzeniem, subtelnie maskując pod cieniutkim płaszczykiem stanowczości ciepły uśmiech. Zaraz jednak przeniosła wzrok na zbierające się do wyjścia Gemmę i Gabrielle. – Arterton. Hughes. Proszę do mnie.
Black wraz z Jamesem obrzucili się porozumiewawczym spojrzeniem. Topór wojenny zakopali podczas zajęć, więc pewnym było, że zaraz zaczną węszyć. To też wyczuła Gemma, bo gdy kątem oka wyłapała ich gesty odruchowo się spięła. Bez słowa sprzeciwu ruszyła do biurka nauczycielki, podejrzewając o czym kobieta chce rozmawiać. McGonagall ostrym spojrzeniem wyprosiła pozostałych uczniów z sali i dopiero wtedy przeniosła wzrok na dwie wychowanki domu Godryka.
– Coś się stało? – spytała niepewnie Gabrielle, odruchowo zagryzając dolną wargę.
– Nic takiego. Chciałam wam tylko przekazać to, co powiedział mi dyrektor. I oczywiście dodać coś od siebie. Usiądźcie, proszę. – Wskazała im pierwszą ławkę, czekając aż obie zajmą miejsca. Widać było, że rozważnie dobiera w myślach słowa, aby żadna nie odebrała jej w zły sposób, choć dobrze wiedziała, że z Arterton tego problemu mieć nie będzie. – Siódmy rok to duże wyzwanie. I nie uważam was absolutnie za osoby niezdolne do osiągnięcia sukcesu, lecz razem z profesorem Dumbledorem doszliśmy do wniosku, że osoby, które zmagają się z takim bagażem doświadczeń jak wy, muszą otrzymać należną pomoc. Czasem to zwykła rozmowa, a innym razem… - Tu zawahała się, zaciskając palce na rękawach swojej sukni. Spojrzała na nie z nieukrywanym smutkiem i współczuciem, choć nie miała odwagi powiedzieć tego na głos. - Quidditch, egzaminy, testy… Wszystko się na siebie nakłada wraz z problemami, porażkami i życiem prywatnym. Wiem jakie to dla was może być obciążenie, dlatego w każdej chwili czujcie się zaproszone do mojego lub dyrektora gabinetu, gdybyście potrzebowały jakiekolwiek formy wsparcia.
To tak bardzo zapiekło… W tej chwili odczuła brak ojca o stokroć, a wyrzuty sumienia pogłębiły się, orząc pole jej niewinności jeszcze dotkliwiej, by zasiać na nim strach i ból. Jakże mogła myśleć chociażby krótką chwilę o Robercie, gdy straciła jedynego mężczyznę na świecie, który był przy niej od dnia jej narodzin? Ogromna gula w gardle zrobiła swoje. Wyciskała siódme poty i zapędzała łzy w kozi róg, prosto do oczu. Nie pozwoliła sobie jednak na płacz, a lekko opuściła głowę, niemalże boleśnie zaciskając usta, do białości. Zaraz jednak wyczuła na swojej dłoni cudze palce, mocno zaciskające się i tworzące kopułkę bezpieczeństwa dookoła. Ciepłe spojrzenie Gemmy utkwiło wiernie w przyjaciółce, nie dając jej choćby przez chwilę zwątpić w ich ścisłą relację. Arteron znała ten rodzaj uczucia, nawet podwójnie. Wiedziała, że nadmierne przytulanie i dmuchanie nie pomoże Gabrielle stanąć na nogi, a zrobi z niej ciepłą kluchę. Nawet dla niej brzmiało to okrutnie, lecz równie okrutne bywało życie. Obie rzuciły sobie porozumiewawcze spojrzenia, by choć odrobinę poczuć się silniejsze. Gemma przeniosła w końcu wzrok na McGonagall i przybrała na usta lekki uśmiech.
- To dla nas wiele znaczy, pani profesor. Dziękujemy.
- Ty już wiesz co to za ciężka beczka piwa. Ktoś ci je uwarzył i nie masz innego wyjścia jak je wypić - westchnęła jedynie i oparła się leciutko o swoje biurko, błądząc spojrzeniem po Gryfonkach. - Dobre znajomości skutkują dobrymi efektami. W razie czego wiecie gdzie jest gabinet dyrektora. A panna Arterton trafiłaby tam chyba z zamkniętymi oczyma, nieprawdaż? - zaśmiała się, co wewnątrz dziewcząt wywołało tsunami sensacji. - No dobrze, uciekajcie już. Z tego co pamiętam, macie mieć dzisiaj pierwsze zajęcia z profesorem Williamsem… Mam nadzieję, że obędzie się bez zbędnych sensacji - wymamrotała i zasiadła znów na wygodnym krześle, poprawiając okulary na czubku nosa. Gemma wraz z przyjaciółką zebrały swoje rzeczy i ruszyły do wyjścia, lecz nim opuściły pomieszczenie, dało się usłyszeć jeszcze jedno. - A tak w ogóle, to dajcie Ślizgonom popalić, zgoda? Jeśli będzie trzeba, to machajcie tymi pałkami jak szalone, ale nie dajcie im wygrać. Inaczej łby wam pourywam…
~*~
- Gemmo, podstawowa różnica między rozmową a kazaniem jest taka, iż to drugie jest synonimem monologu…
- James. Stop. - Dziewczyna rzuciła przyjacielowi bezlitośnie ostre spojrzenie, ani myśląc odpuścić. - Ona nie prawiła nam żadnego kazania. Nie. Pytaj. Już. O. To. - Każde słowo wypowiadała już w przerwach z niebywałym naciskiem, gdy Potter otwierał już usta i bełkotał początek swojego pytania. Musiał jednak odpuścić, bo tym razem ciemnowłosa pokusiła się o wydobycie książki z torby. Odwracając się do niego plecami wywróciła oczyma i skierowała się już nieco szybszym krokiem do pracowni profesora Williamsa.
- Gemmo?
- No? - Zerknęła sobie lekko przez ramię, słysząc po raz kolejny ten zadziorny ton Pottera.
- Nie pytasz o dni treningów…
- Och! - Niemalże stanęła „dęba”, unosząc swoje brwi bardzo wysoko do góry. Przez tak machinalną zagrywkę do jej pleców dobiła Gabrielle, a zaraz za nią James. - Kiedy mamy tą przyjemność?
- Do pioruna! - Potter w locie łapał swoje okulary, których o mało nie stracił po tym zderzeniu. - Środy i piątki. Zaczynamy już dzisiaj?
- To twoja broszka, ja nie jestem kapitanem drużyny. - Po tych słowach przekroczyła próg sali, wdychając intensywny zapach wody po goleniu. Gemma wiedziała już z kim ludzie mieli do czynienia. A raczej uczniowie. Nie musiała mieć przed sobą Ardala Williamsa, żeby wiedzieć jak będzie się on zachowywał i jaki ma charakter. Korzenna woń unosząca się w powietrzu odpowiadała na wszystkie pytania.
- Gemmo? - Gabrielle stanęła u jej boku, wpatrując się w jej profil z uwagą. - Czy McGonagall mówiła o tym, o czym myślę? - Dla pewności zerknęła sobie przez ramię, bo z Huncwotami nigdy nic nie pozostawało w stu procentach pewnym.
- Tak. - Złotooka dziewczyna pokiwała delikatnie głową, zatrzymując się przy jednej z ławek. Zaraz też przyjrzała się przyjaciółce badawczo, mrużąc przy tym swoje powieki. - To cię martwi?
- Nie! Skądże znowu. - Hughes wyprostowała się w sposób, na który Gemmę aż rozbolał kręgosłup. Jej pełne wargi nie odpuściły sobie lekkiego grymasu, wprost wyrażającego przerażenie. - Tak po prostu spytałam. No wiesz, jeszcze przez przypadek mogłabym pozbyć się czegoś, co akurat byłoby mi potrzebne…
- Mówisz to tak, jakbyś miała coś do ukrycia. Mnie nie oszukasz, Gabe.
- Głupia jesteś - zaśmiała się cicho pod nosem, zaraz czując na swoim ramieniu dłoń Syriusza.
- Drogie panie, przepraszam was, ale jestem zmuszony wbić się w łaski panny Arterton. Czy…
- Drobnostka. - Szatynka uśmiechnęła się szelmowsko do młodzieńca, mijając go i łapiąc się odruchowo pod ramię Ariany.
Gemma zaś zlustrowała Blacka bezlitośnie, jakby chciała wybadać jego intencje, skryte pod płaszczem jego zjawiskowej osobowości. On jednak nic sobie z tego nie zrobił, z opanowaniem zajmując miejsce obok niej. Wpatrywał się teraz uważnie w nauczycielskie biurko, przy którym spoczywało puste krzesło i nic poza tym. Ba, ten spokój drażnił siedzącą obok Gryfonkę bardziej niźli seria pytań, wystrzelona w jej kierunku z prędkością żądlibąka. Przywykła raczej do tego, że ciemnowłosy chłopak niejednokrotnie odznaczał się głupim żartem i umiejętnością czarowania swoją osobą płci zasadniczo pięknej, niż milczeniem czy brakiem sensownej riposty. Chcąc upewnić się co jest grane, rozejrzała się jeszcze dookoła. James siedział zaledwie ławkę dalej, w towarzystwie Lily, zaś reszta paczki Pottera zajmowała wygodne miejsca bardziej z przodu sali. Rekonesans ten jednak szybko się nie skończył. Arterton za dobrze znała swoich przyjaciół, aby płazem puścić nagłą zmianę humoru Syriusza. Siadając obok poprawiła na sobie krawat, unosząc przy tym brew.
- Możesz zapomnieć, że pisnę choćby słówko.
- Dobrze. - Aha! Już czuła zaogniony podstęp. Niemalże zazgrzytała zębami, palcami zaś wystukując cichutki rytm o blat ławki. Jej cisza nie trwała długo.
- Ta nagła zmiana twojego humoru nie sprawi, że zmięknę.
- Mam nadzieję.
- Ani fakt, że czeka nas półtorej godziny zajęć…
- Owszem.
- A już na pewno nie weźmiesz mnie pod włos, zaczynając inny temat.
- Mamy śliczną pogodę, nie uważasz?
- Black!
- Słucham? Ja po prostu odsuwam złą atmosferę na bok. Mało tego dobra pogoda zwiastuje dobry trening. A jak się przyłożymy, to bez problemu zdobędziemy pierwsze miejsce w rozgrywkach.
- Tym martwię się najmniej - wymamrotała cicho pod nosem, sunąc wzrokiem po siedzących przed nią uczniach.
- Co może martwić cię bardziej? Masz dobre oceny, nie masz problemów z nauką… - zaciął się, gdy zrozumiał jakim wzrokiem patrzy na niego koleżanka. - Co to za wzrok?
- Czy ty mnie podrywasz? - rzuciła nico ostrzej niż chciała, krzyżując teraz dłonie pod biustem. A ten gest, znając Syriusza, nie został od tak puszczony płazem. Kusym wzrokiem zatańczył na sylwetce Gemmy, zaraz też uśmiechając się w znany mu sposób.
- Zapytaj mnie o to innym razem.
- Jesteś okropny - rzuciła z wyrzutem w głosie, choć i tak po chwili parsknęła cichutkim śmiechem, któremu zawtórował pozytywny pomruk Blacka. - Jaki masz interes w kokietowaniu mnie w tej chwili? Sam byś raczej…
- Jeśli masz zamiar po raz kolejny wyskoczyć z czymś podobnym do tego, co usłyszałem na zaklęciach, to daruj sobie, proszę. A jeśli już całkowicie chcesz wypowiedzieć się co do mnie, a boisz się że zabraknie ci czasu, to możesz napisać na mój temat opiewający w idealizm esej.
- A żebyś wiedział, że to zrobię - prychnęła, przenosząc spojrzenie po raz kolejny na blat ławki. Z cichym westchnieniem opuściła dłonie na kolana, czując jak dzisiejszy dzień, choć ubogi w doznania, odciskał na niej swoje piętno. Choć prawdę powiedziawszy…
- Mój Boże… A kogoż my tutaj widzimy? - Drwiący ton głosu dobiegający zza pleców Blacka wywołał po raz kolejny niemiły skurcz w okolicach żołąda. Obronę przed czarną magią mieli ze Slytherinem. Mogła się spodziewać, że ktoś tą wewnętrzną nudę zburzy z hukiem. - Lestrange, popatrz! Black lubuje się w srokach!
- Trzymaj swój jadowity język za zębami, Rosier - wycedził Syriusz, obracając się do niego z wymalowanym na twarzy odcieniem frustracji. - Szukasz guza?
- Od ciebie? Hooo, zaczynam się bać…
- A może ode mnie, co? - Arterton zazgrzytała teraz wściekle zębami, łypiąc na Evana z czystą niechęcią. - To żaden problem zabrać ze składziku pałkę i naprostować ci ten skrzywiony język.
- Ty do mnie mówisz? Wybacz, ale kiepsko słyszę pomazańców i sieroty.
- Odwołaj to! - Zaczęło się. James poderwał się ze swojego miejsca i zmierzył Evana tak morderczo, jak chyba jeszcze kąśliwie nie zdołał się ani odezwać, ani spojrzeć na Severusa, „zamieszkującego” aktualnie pierwszą ławkę.
- Bo co? Wielki i sławny James Potter zawiesi mnie za majty na drzewie? Wybacz waść, ale takie kary godne są byle kogo. - Po sali rozniósł się rozbawiony szum reakcji innych uczniów, kiedy to Potter najdziwniej dla niego milczał. Patrząc na Rosiera czuł ogromną nienawiść rosnącą w jego wielkim sercu. Wiedział, że jeszcze chwila, a wydarzy się coś, czego pożałują. Rosier zadrwił z niego jeszcze dotkliwiej, udając na pierwszy rzut oka przejętego, lecz po chwili prychnął, robiąc krok w jego kierunku. - Te twoje szlamy i każda przyjaciółeczka półkrwi popamiętają mnie i jeszcze będą żałować swoich… decyzji, Potter. - Rzucił kpiące spojrzenie Lily, co przesądziło o jego losie. James już się najeżył, a Evan jeszcze to przypieczętował. Odwracając się znów w bardzo spokojny sposób przodem do Blacka, dodał. - A zdrajcy krwi będą wyć jeszcze głośniej niż wilki do księżyca… Szykuj się, Black.
- Może spojrzysz na siebie, debilu? - Do sprzeczki włączyła się Gabrielle, która podniosła się z miejsca z chwilą, gdy do klasy wparował McGregor.
- Ciebie też mam usadzić, brudasie? - fuknął Evan, unosząc przy tym krzaczaste brwi. - Masz szczęście. Ty i ten twój braciszek. No i mamusia, co? Artertonowie to chyba tyle szczęścia nie mieli, oj nie. Ale tobie ostała się jeszcze zdradziecka matka - warknął, nie spodziewając się, że Hughes jeszcze zdoła pokazać pazurki, wymierzając mu siarczysty policzek. Plask pognał z hukiem po pracowni, zmuszając nawet pogrążonego w lekturze Rudolfa do zwrócenia uwagi na całe zamieszanie. Ba, nawet i Robert zamarł w bezruchu, patrząc na szatynkę z lekko uniesioną brwią i rozwartymi w zdumieniu ustami.
- Ani słowa o mojej rodzinie, Rosier. Jesteś cyniczny i beznadziejny, tak samo jak ci twoi koledzy. Grozisz mi? Lepiej pomyśl, zanim szczekniesz coś, za co możesz w niedalekiej przyszłości beknąć.
- Ty parszywa dziewucho! - Evan zamachnął się w mgnieniu oka, lecz nim wprawił rękę w mniej zadowalające Gryfonów obroty, powietrze rozdarł wrzask Gemmy. Zaraz też, ta w gorącej wodzie kąpana istota, wylądowała na plecach Ślizgona, ciągnąc go za włosy i przyduszając własnym ramieniem.
- Ty pieprzony gnojku! Flaki ci wypruję i rzucę na pożarcie szczurom!
Rewolucja objęła całą klasę. Niektórzy pouciekali w różne kąty pomieszczenia, inni wdali się w bójkę tak w imię braterstwa, a nieliczni usiłowali opanować całą sytuację. Tylko Leanne po przyrżnięciu jednemu Ślizgonowi książką w tył głowy rozsiadła się wygodnie na swoim miejscu po turecku i zaczęła znów wertować strony „Ani z Zielonego Wzgórza”. Ciekawym zaś zjawiskiem okazał się sam Potter, bo chociaż targały nim okropne nerwy, należał do osób, które za wszelką cenę chciały uspokoić tłum. Szło to jednak opornie, a wszystko przez szamocącego się z Gemmą na plecach Rosiera, strącającego niejednokrotnie książki z ławek i boleśnie obijającego własne uda o kanty mebli. A Arterton walczyła niczym rasowa lwica, lejąc, ciągnąc i drapiąc gdzie popadnie. Za taki rodzaj zniewagi zdolna była nawet wyrwać mu język i zjeść go na jego oczach.
- Co tu się wyprawia?! Cholera jasna! - Tubalny głos dochodzący z drzwi sprawił, że nawet Rosier wraz ze swoim damskim oprawcą na grzbiecie zamarł w bezruchu. Zza burzy przydługich, nieco splątanych włosów koloru gorzkiej czekolady, a może i nawet ciemniejszej, wyłaniały się opalizujące, jasnobrązowe oczy, łypiące na uczniów ze złością. Nieposkromioną złością i zdziwieniem jednocześnie. Dobywając zza pazuchy różdżki jednym machnięciem zaczarowanej witki sprawił, iż Gemma nagle odskoczyła od Evana, a drugie kiwnięcie nadgarstkiem wprawiło każdego jednego ucznia w bezruch. - Macie przechlapane…
„Cholera jasna”, przez głowę Gemmy przebrnęło wiele przekleństw. Była niebywale rozdrażniona faktem, że dała się sprowokować komuś pokroju Rosiera! Przez myśl przebiegła jej rychła opcja zawieszenia w quidditcha, albo przynajmniej miesięcznego szlabanu.
Profesor Ardal Williams odrzucił teraz do tyłu włosy, ukazując swoją twarz. Był to postawny, dobrze zbudowany mężczyzna z maksymalnie trzydniowym zarostem, którego spojrzenie obiegło tłum jeszcze raz. Następnie z ochrypłym westchnieniem omiótł wzrokiem pomieszczenie, pogrążone w niecodziennym chaosie. Myślał, że widział już wszystko lecz rzeczywistość jak zwykle robiła mu psikusa. Minął jedynie przewrócone ławki, porozrzucane książki i parę plam atramentu, ozdobionych szkłem będącym ledwie wspomnieniem kałamarza, docierając w końcu do swojego biurka. Bez oporów rozsiadł się na wygodnym krześle, nogi zadzierając na bok biurka. Widać było jak siłuje się ze sobą, aby nie zrobić czegoś naprawdę niepedagogicznego. Jeszcze raz uciekł przez bacznym spojrzeniem niektórych uczniów, zawieszając oko na ramce postawionej na jego biurku. Posłał on jedynie lekki uśmiech do kobiety, która wbijała w niego swoje błękitne oczy, leciuteńko kręcąc dla pozorów głową. Z jej ust nie znikał zadziorny uśmieszek.
Mężczyźnie przyszło jednak zmierzyć się z wyzwaniem, jakim było nauczanie razem Gryfonów i Ślizgonów na piątkowych zajęciach o godzinie jedenastej minut trzydzieści, w nieco zaciemnionej sali numer 3C.
- A miało być miło i przyjemnie. Mhm! - prychnął, szybkim gestem nadgarstka wymagając od drzwi, aby zamknęły się z hukiem, a wraz z podmuchem jaki wytworzyły, każda przewrócona ławka wracała na swoje miejsce, książki fruwały do ławek na których uprzednio leżały, a pomijając kałamarz, który zwinnie pozbierał się ze swoją zawartością z ziemi, każdy uczeń wylądował ciężko na swym siedzeniu przy ławkach. Zrobiło się idealnie cicho. Ardal uśmiechnął się dziarsko pod nosem, zaczynając obracać w swych szorstkich palcach różdżkę. Wprost z jego biurka wyleciał pożółkły zwój papieru, na którym gęsie pióro zgrabnie wysmarowało literki układające się w równie magiczne dla uczniów „lista obecności”, co „sprawdzian”. W mgnieniu oka pognała ona na tyły pracowni. - Zapewniano mnie, że rok z wami wytrzymam. Nie wiem ile prawdy jest w opowieściach dotyczących tej posady ani słowom, że nie powinienem pozabijać was gołymi rękami. Oby autor tych słów się nie mylił… Jak z pewnością pamiętacie, zostałem wam przedstawiony jako Ardal Williams. Jasnym jest, że inaczej się do mnie nie zwracacie jak „profesorze”, rozumiemy się? - Zadarł wysoko brwi ku górze, a widząc jak tłum kiwa zgodnie głową, pociągnął temat dalej. - Mnie znacie, ja zaraz poznam was… Zanim jednak lista zrobi swoje, pragnę zarysować wam zbliżający się rok szkolnej pracy. Wymagam od was obecności. Każda jednak nieobecność będzie przeze mnie sprawdzana. I uprzedzając wasze żenujące pytanie - nie. Nie mam nic ciekawszego do roboty.
Gemma obserwowała teraz frunące w jej stronę pióro, które z gracją zastygło w powietrzu tuż przy jej dłoni. Dość podejrzliwie obejrzała idealną linię przyrządu piśmiennego, jakby bała się możliwej zasadzki. Chcąc jednak uniknąć przenikliwego spojrzenia profesora, czym prędzej dobyła pióra, kreśląc swoje imię tuż pod nazwiskami osób z domu Godryka. Zaraz też podała je Syriuszowi, który aż kipiał ze złości. Miał opuchniętą wargę, z której mozolnie sączyła się metaliczna w smaku i zapachu ciesz. Gdy lista pomknęła dalej, wzrok Arterton zawisł najpierw na postaci Rosiera, który czerwony jak burak zaciskał skrzydełka krwawiącego nosa, a potem na Blacka. Nawet jej dziwnym wydało się, że palce w odruchowy sposób pomknęły do męskich ust, ostrożnie przesuwając po opuchniętym miejscu. Byłaby się nawet z tym gestem cofnęła, ale było już za późno. Szare tęczówki Syriusza utkwiły w jej osobie i świdrowały ją parę krótkich sekund. Ruch dziewczyny obudził przyjemne mrowienie w okolicach żołądka, w kącik ust nonszalancko drgnął ku górze. W końcu palce Gemmy uciekły precz, pozostawiając po sobie posmak słodkiego i relaksującego obolałe miejsce chłodu. Z głupim wyrazem twarzy powróciła wzrokiem na postać profesora, wprawiając zarówno siebie jak i Blacka w niemałą konsternację.
Lista w końcu wylądowała przy dłoni nauczyciela, który rzucił jej baczne spojrzenie. Porwał zwój w palce i począł wertować nazwiska w niemałym skupieniu. Raz czy dwa jego brew leciutko drgnęła, choć nie pozwolił sobie unieść wzroku na młodzież. Po chwili milczenia odłożył listę na bok, unosząc przy tym wysoko brwi. Niemal od razu przybrał srogiego wyrazu twarzy.
- Para, która odstawiała barani cyrk na środku sali, proszona jest o wstanie. Radzę przyznać się od razu.
Nie było rady. Arterton z bezgłośnym westchnieniem podniosła się z miejsca, najpierw patrząc na nauczyciela, a potem przeniosła wzrok na Rosiera. Jemu też wyjścia nie pozostawiła - ten wzrok zwiastował chęć wydania go w razie, gdyby zapomniał o swoim udziale w bójce. Evan w końcu wstał, wbijając spojrzenie w profesora Williamsa.
- Ciekawi mnie jakim trzeba być człowiekiem żeby pierwszego dnia zasłużyć sobie na szlaban, mmm? Zawsze tak robicie?
- Arterton na pewno - wymamrotał po krótkiej chwili Lestrange, tym samym sprowadzając na siebie oziębłe, jasnobrązowe spojrzenie Ardala.
- Pana ktoś pytał o zdanie? Bo może zdarza mi się zapominać o wielu rzeczach, ale braku pamięci krótkotrwałej u mnie nie stwierdzono. Pana nazwisko?
- Lestrange.
- Dobrze, zapamiętam. A powracając do państwa. - Tu wbił wzrok najpierw w Evana, a potem w Gemmę. - Może któreś z was wyjaśni mi co tu zaszło?
- Obawiam się, panie profesorze, że gdybyśmy zaczęli się tłumaczyć, to dostałby pan szału od mnogości wersji - wybełkotała złotooka Gryfonka, zagryzając delikatnie wargę.
- Pozwól, że się przekonam. Pozwoli pani, że zacznę od kolegi?
- Żaden problem, panie profesorze.
- A więc? Pańskie nazwisko? - Ardal podniósł się teraz z miejsca i złapał od tyłu za ręce, przemierzając krótki odstęp od biurka do ściany.
- Rosier. Evan Rosier.
- Panie Rosier… Jaka jest więc pańska wersja wydarzeń?
Wzrok niejednego ucznia spoczął na Ślizgonie, który raz za razem pociągał swoim nosem. Obolała część ciała nie dawała za wygraną.
- Ta wariatka rzuciła się na mnie i zaczęła okładać pięściami. Jest stuknięta… Do każdego z nas zachowuje się w taki sposób.
- Och. Tak bez powodu? - Mężczyzna uniósł dynamicznie swoje brwi w geście nieco naciąganego zdumienia. - Bardzo nieładnie z pani strony. A tobie powinno być wstyd, że dałeś się tak urządzić tej… „wariatce”. - Po sali przebrnęło rozbawione parsknięcie śmiechem, które - o dziwo - należało do Roberta. Chłopak o mało nie udławił się powietrzem, które ledwie zdołał w siebie wciągnąć. Zwrócił na siebie tym samym uwagę zarówno reszty uczniów jak i Williamsa. - Widzisz? Nawet koledzy uważając to za zabawny temat. - Nauczyciel uśmiechnął się jedynie pod nosem i odwrócił niemalże od razu, wbijając wzrok w profil Gemmy. Nie spojrzała ona na nich ani razu, czekając wyłącznie na swoją kolej. Profesor spokojnie minął parę ławek, dzielących go od Gryfonki, zatrzymując się przy jej ławce. - Nazwisko?
- Arterton, profesorze.
- Arterton? - Na krótką chwilę zamyślił się, co i tak zdawało się być dla większości niezauważalnym faktem. Jej jednak to nie umknęło… - A więc, panno Arterton. Jaka jest pani wersja?
- Rzuciłam się na Evana, jak to wariatka. Zawsze rzucam się do gardła ludziom, którzy mnie prowokują.
- Oczywiście, teraz wszystko będzie moją winą, tak?
- Panie Rosier… - Williams zmierzył go ostrzegawczo. Wydawało się nawet, że jego oczy nieco pociemniały. - Pana kolej minęła. Chce usłyszeć wersję panny Arterton. Jeśli będzie trzeba, to użyję Veritaserum.
- Nie można panu! - Lestrange niemalże się teraz uniósł, wbijając w nauczyciela dziarskie spojrzenie. - To wbrew regula…
- Co, może mi potem to udowodnicie? - Ardal ani myślał dać się wziąć pod włos. Bez wątpienia umiał on odpowiednio obchodzić się z każdym, a zarówno Arterton jak i reszta nie stanowili dla niego żadnego wyzwania. Przynajmniej teraz tak uważał…
- Rosier zachował się w stosunku do mnie nie w porządku. Ale jak to uczniowie z przeciwnych domów mamy swoje małe wojenki. - Gemma miała już zdecydowanie dość tego teatrzyku. Czuła się jak bohaterka jakiejś wyjątkowo dennej książki przygodowej, w której to dane jej było odgrywać rolę dumnej i miłosiernej męczennicy. Ha, dobre sobie. Jej serce dobrze wiedziało, że jego właścicielka prędzej czy później się na Ślizgonie zemści. I tym razem nie skończy się na krwawiącym nosie.
- Doprawdy? Jakże to? Cóż mam rozumieć przez to „zachował się w stosunku do mnie nie w porządku”? - Mężczyzna skrzyżował dłonie na ramionach, patrząc na nich wszystkich uważnie. - Nie zaczniemy zajęć, dopóki nie usłyszę odpowiedzi na to pytanie. W ogóle stąd nie wyjdziecie, jeśli się tego nie dowiem.
- Pan wybaczy, profesorze. Czy mógłbym? - Black. Oczywiście, że Black. Któż inny rzuciłby się prosto w paszczę lwa, nawet jeśli ów lew był dla niego wyzwaniem?
- Jeśli tylko usłyszę coś, co mnie zadowoli…
- Rosier zakpił z rodziców Gemmy. Myślę, że godnym pożałowania jest ubliżanie cudzej rodzinie, a Rosier zrobił to w sposób bardziej jak niesmaczny.
- A potem, mam rozumieć, pańska koleżanka rzuciła się na pana Rosiera?
- Tak.
Mężczyzna złapał jedynie głęboki oddech. Oddalił się on bez słowa w bezpieczne rejony swojego biurka, znów rozsiadając się na miękkiej wyściółce krzesła.
„Dzieciaki”, przebiegło mu przez myśl, gdy zerkał po raz kolejny na ruchomą fotografię swojej żony.
- Otwórzcie sobie podręczniki na stronie piątej. Za dziesięć minut opowiecie mi o pewnym stworzeniu, potem przejdziemy do praktyki. A nad karą pomyślę w swoim czasie.
- Ale…
- Strona piąta, ale już! - Trzasnął dłonią w swoje biurko, nie siląc się nawet aby obrzucić pretendenta, ośmielającego się zabrać niepotrzebnie głos, wściekłym spojrzeniem. W głębi duszy jednak chciało mu się bardziej aniżeli tylko śmiać. Czuł nieodpartą ochotę roześmiała się każdemu z osobna prosto w twarz, a powód tego był nie inny, jak pochłaniająca go duma. Prawdę mówiąc dzięki tej dwójce miał niepowtarzalne pierwsze wejście i z pewnością szybko go nie zapomną. Pozwolił sobie jedynie na pieszczotliwe wygładzenie palcami lekkiego zarostu na brodzie, wpatrując się w szczyty drzew rozciągające się hen, hen za oknem…
~*~
Jakoś do końca nie mogła dojść do siebie. Zjedzony niespełna dwie godziny temu obiad przewracał jej się w brzuchu, ilekroć nie spoglądała w kierunku zamku. A mówią, że Hogwart dodaje nam sił i nie czujemy się samotni, taa? Z powątpiewaniem powracała do sentencji, wypowiedzianej niegdyś przez jej brata, choć bardzo starała się w nią wierzyć.
Pierwszy trening dobiegał końca. Stojąc na zielonej, pachnącej zbliżającym się wieczorem trawie wsłuchiwała się w słowa Pottera, choć z ręką na sercu mogła sobie przyznać, iż nic z nich nie zapamięta. Wzrokiem błądziła po każdym z drużyny, jakby szukając w kimś oparcia. Zerknęła najpierw na dwóch dodatkowych graczy, którzy zazwyczaj pojawiali się na meczu podczas czyjejś niedyspozycji, a potem na Gabrielle, która delikatnie podrzucała sobie pałkę w dłoni. Potem na Ernesta Westa, ścigającego, który częściej patrzył w niebo niż na kogokolwiek z zebranych. Następnie mozolnie prześlizgnęła się po sylwetce masywnego, czarnoskórego młodzieńca, który mimo iż był na szóstym roku, przewyższał zebranych tutaj dobrze o głowę. Oscar, bo tak miał on na imię, obejmował funkcję obrońcy. Gemma jak dziś pamiętała moment, w którym Oscar dołączył do nich na jego czwartym roku. Od tamtego czasu naprawdę rzadko kiedy ścigający przeciwnej drużyny potrafili przedrzeć się przez stalowe ramiona szesnastolatka. Zaraz spojrzała na Jamesa i Syriusza, stojących bardzo blisko siebie, a na końcu na Angusa Matlocka. Ten tutaj element niejednokrotnie działał drużynie na nerwy. Przez cały mecz częściej poprawiał swoje kasztanowe włosy z jednym, wkurzającym blond pasemkiem, które Gemma trafnie określiła pamiątką po kaczej kupie, niźli interesował się aktualną pozycją kafla. Nawet teraz co chwila przylizywał tył swoich włosów, posuwistym ruchem dłoni skrobiąc się na ich czubek, by nonszalancko nastroszyć grzywkę do góry. Piętnastolatek niemal od razu po tym geście spotkał się z piorunującym spojrzeniem pozostałych.
- Widzę, że nie dociera. - Potter niemalże wyłaził ze skóry. - Chłopie! Usiłujemy przemówić do ciebie jeszcze po ludzku! Na meczu masz skupić się na grze! Nawet teraz przy zwykłym lataniu i podrygach czepiasz się łba. O mało nie trafił cię kafel! Jak przez ciebie przegramy, to…
- Spokojna twoja rozczochrana, James. - Chłopak zafalował brwiami i zaśmiał się w niemalże gwiazdorski sposób. - Nie ma takiej siły, żebyśmy przegrali. - Znów sięgnął do swoich włosów, na co Gabrielle aż fuknęła, a Arterton przycisnęła opuszki dwóch palców do nasady nosa.
- Matlock, spokojna to może być twoja ulizana, ze jak spartolisz, to opierdolę cię na łyso. Mamy układ? - Uniosła na niego spojrzenie swoich miodowych tęczówek, dostrzegając tą słodką dla niej niepewność w spojrzeniu chłopaka. Zaraz jednak pojawił się ten denerwujący uśmieszek i drażniący uszy śmiech.
- Ktoś tu wstał lewą nogą, co Arterton?
- I lewą rzęsą i lewym półdupkiem. Chcesz zarobisz w tą śliczną, niezarośniętą z mlekiem pod nosem?
- Co się tak jeżysz, śliczna? Przecież tylko żartowałem…
- Ale ja nie - warknęła, mając mu już dosadzić za tą „śliczną”, ale…
- Już dobrze, dobrze… - James najwyraźniej za wszelką cenę chciał uniknąć kolejnej dziś sprzeczki. Widząc specyficzne ogniki w oczach Gemmy jedynie lekko poklepał ją po ramieniu. - Dajmy sobie dzisiaj siana. Jutro sobota. Odpoczniemy i będziemy mogli opracować strategie ze świeżymi umysłami. Za dzisiaj wam dziękuję. - Uśmiechnął się lekko i poprawiając na nosie okulary wbił wzrok w trybuny, na których przesiadywała Lily w towarzystwie Ariany, Leanne, Petera i Remusa.
Wszyscy ze spokojem udali się do szatni. Gemmie się jednak nie spieszyło. Chcąc zostać jeszcze krótką chwilę sama, zaoferowała że pochowa sprzęt na swoje miejsce i wtedy dołączy do nich już w pokoju wspólnym. I… aż dziwiła się, że tak łatwo pozwolili jej na samotność. Niby jej potrzebowała, ale nie sądziła że poczuje się tak dziwnie.
Układając kufer w składziku dokładnie zamknęła go dostatecznie mocnym zaklęciem i zamiast ruszyć do zamku, wpatrywała się jeszcze w powoli dogasający pejzaż. Słońce ulegle kierowało się w dół, w głębi swojego gorącego serca rozpaczając, że nie dane mu będzie cieszyć się obecnością skrobiącego się gdzieś powoli na nieboskłon księżyca dostatecznie długo. Powietrze było jeszcze ciepłe lecz w obliczu tęsknoty sprawiało wrażenie nieco chłodniejszego i niekoniecznie przyjemnego. Słowa Evana dudniły jej w głowie z siłą dzwonu, który nawoływał do wspólnej wiary. Czyż powinna wierzyć? W to, że jest gorsza, bo nie urodziła się jako osoba czystej krwi? Wezbrała w niej taka złość, iż poczuła się wobec niej bezradna. Ileż by oddała, by choć jeden dzień znów na nowo cieszyć się ciepłem matczynych ramion i intensywnym zapachem pieprzowej wody po goleniu jej ojca… Życie nie było sprawiedliwe. Lecz któż je tam wie? Jej umysł nagle zaczął wertować nienamacalne strony książek, które udało jej się w swym krótkim życiu przeczytać. Kiedy myślała o bibliotece w rodzinnym domu, przypominała sobie tą magiczną półkę z książkami, których znaczenie zaczynało być dla niej jasne dopiero po tragedii. Gdzieś w odmętach ciemności zaświeciła jej kartka. Ach… Tak. „Ale człowiek nie jest stworzony do klęski. Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać.” Hemingway był dla niej ostatnimi czasy jedynym druhem na każdy wieczór.
Gdzieś za sobą usłyszała ruch. Och, czyż to nie cudowne? Czyż nie brzmi magicznie i poetycko? Usłyszeć ruch. Wiadomym byłby szelest, lecz tu chodziło o ruch. Jej uszy dosłyszały nawet dźwięk pocieranych o siebie palców, minimalny szelest ubrania, opinającego się na ciepłym ciele. Ona już czuła, czuła ruch… Każdy centymetr ciała czuł to elektryzujące podniecenie. Nie była sama.
- „Każdy powinien mieć kogoś, z kim mógłby szczerze pomówić, bo choćby człowiek był nie wiadomo jak dzielny, czasami czuje się bardzo samotny.”
- Zawsze wiesz kiedy idę? - Uśmiechnęła się tylko pod nosem, ramionami czule obejmując swoje ciało. Black coraz częściej pojawiał się w jej życiu odkąd starała się go za wszelką cenę dla świętego spokoju ducha unikać.
- Ja to czuję.
- Co to było? Ten cytat?
- Hemingway. „Komu bije dzwon” z 1940 roku.
- Nie przejrzała ta data? - zażartował, zatrzymując się zaledwie parę centymetrów za nią.
- Nie. Lubię czytać książki, które innym wydają się co najmniej dziwne. Każdy mówi, że Hemingway musiał albo się nieźle wciąć, albo naćpać, że pisał w taki sposób. - Zerknęła na niego po chwili przez ramię, unosząc przy tym brwi nieco ku górze. - A ty co tu robisz?
- Powiedzmy, że czułem, że za szybko to ty do nas nie wrócisz. Mało tego znając siebie poszłabyś szukać albo Lestrange’a albo Rosiera, a to już na pewno skończyłoby się zawieszeniem.
- To brzmi jakbyś się o mnie martwił.
- Czy to coś niepoprawnego, Gemmo? - Zrównał się z nią, zaglądając jej niebezpiecznie głęboko w oczy. Och nie, tego to ona nie zniesie. Z przekąsem wykrzywiła usta, kształtując je chwilę po tym w zadziorny uśmieszek.
- Bardzo - wymamrotała, dostrzegając jak wargi Blacka najpierw się rozszerzają, a potem ukazują rząd zębów. Młodzieniec odetchnął i zerknął teraz przed siebie, obserwując skąpane w blasku słońca błonia i malowniczy widok szkockiej przyrody.
- Znasz jeszcze jakiś mądry cytat, którym zakończylibyśmy nasz dzień pełen kłopotów?
- Taki nie przychodzi mi aktualnie do głowy, Syriuszu. Prędzej coś melodramatycznego.
- Poproszę więc, jeśli łaska.
Złotooka dziewczyna przeniosła wzrok na Gryfona, krótką chwilę spijając z jego twarzy ten niecodzienny grymas wzniosłości. Mogła sobie mówić, że dla dobra jej serca i godności odpuści sobie spoglądanie na Syriusza syrenim, kusym okiem, jednakże ilekroć nie obiecywała sobie udawania obojętnej, jego ciepło rozpuszczało najgrubszy lód na jej sercu i duszy.
- „Człowiek spodziewał się smutku na jesieni. Cząstka nas samych umierała co roku, kiedy liście opadały z drzew, a gałęzie były nagie na wietrze w chłodnym, zimowym świetle. Ale wiedziałeś, że zawsze będzie wiosna, tak jak wiedziałeś, iż rzeka popłynie znowu, kiedy odtaje. Gdy zimne deszcze trwały i zabijały wiosnę, było to tak, jak gdyby ktoś młody umarł bez przyczyny.”
Syriusz przez krótką chwilę wsłuchiwał się już w pozostałą ciszę, która krnąbrnie pasła go wspomnieniem melodyjnego głosu Arterton. Zdawało mu się, że coś w nim pękło, a spoglądanie w te złote oczy koleżanki jest najlepszym sposobem na wyciągnięcie z niej tajemnicy.
- Nie pozwolę, by ta jesień zabiła cokolwiek - szepnął.

2 komentarze:

  1. Och, pamiętasz ten czas (jakieś dwa dni temu chyba), gdy miałam taki piękny wen komentarzowy? No, to już pisałam sobie komcia tego rozdziału, a tu jeb i musiałam resetować komputer, bo zawiesił się. Nic dziwnego, że nie chciało mi się nic pisać, ale no, obiecałam sobie, że to zrobię  No i są błędy, zgrzyty, ale nie chce mi się znowu czytać rozdziału i ich wyłapywać, a w większości i tak były dublem tych wcześniejszych.

    Natomiast jeśli chodzi o merytorykę…
    Myślę, że mogę powiedzieć, że podobał mi się ten rozdział (ta, dwa że, ale to komć, nie dbam aż tak o poprawność :P), bo Gemma jest pokazana z zupełnie dwóch stron. Jedna z nich to ta, którą obserwujemy od początku właściwie, jest trochę łobuziarą, tutaj z Huncwotami, całkiem w porządku to wygląda, a druga ta, którą widzimy pod sam koniec.
    Kocham quidditch, jak ja go uwielbiam, więc bardzo mi się podobają te nawiązanie. I, och, jestem szalenie ciekawa, jak Ci wyjdzie, bo od wielu osób słyszałam, że jest to jedna z trudniejszych scen w opowiadaniach. I chyba się zgodzę, bo jednak żeby zachować taką niewymuszoną dynamikę trzeba się napracować. Ale że taki spoko kontakt ze Ślizgonem? To, co? Łamiemy stereotypy, da?
    Pochwalę też za opisy w części z lekcją zaklęć. I właśnie: przedmioty piszemy małą literą!
    Nie będę może mówić o wszystkim, bo nie chce pisać tego kilka godzin, więc przejdę to tej awanturki na korytarzu. Podobało mi się bardzo! Cóż, jak już mogłaś zauważyć, uwielbiam zwroty akcji, więc wszelkie awantury, pojedynki czy tortury to zdecydowanie dla mnie. No i Evan! Prawdę mówiąc, to ja go sobie wyobrażam. Ba, nawet chyba publikowałam ten krótki tekst o tym, że dostał opieprz od matki za to, że kogoś gnębił i został przyłapany. Nie wiemy za wiele tej postaci, więc jest tu pewna dowolność… On mi pasuje. Tylko że w tej scenie zabrakło mi opisów, coś więcej jest gdy pojawia się profesor od obrony przed czarną magią, a właśnie powinny być, by jakoś nakierować nas na to, jak to wyglądało, bo o ile potrafię sobie to jako-tako wyobrazić, to opisy poprawiłyby tę sytuację 
    Hm, nie wiem, co myśleć o profesorze, mam trochę mieszane co do niego uczucia, bo sprawia wrażenie takiej konserwatywnej, ale sprawiedliwej (powierzchownie!) osoby, która chyba dość sporo może wymagać. Ale na razie go zostawię, poczekam sobie, bo wygląda na to, że będzie o nim coś dłużej… No chyba nikt nie przeoczył, że jej nazwisko wydało mu się znajome. Obym się myliła, bo, cholera!, za dużo trochę na nią zrzucisz.
    I jeśli mówić o ostatniej scenie, w której zawarłaś pewne refleksje Dżemy… Nie wiem, czy nie najlepszy fragment tej części, bo w końcu pokazujesz taką jej słabszą stronę. Fajnie, że Syriusz się tam pojawił, nie ma nic gwałtownego, są tylko w miarę delikatne gesty. No i ogółem to z perspektywy czasu i po przeczytaniu wielu ff, stwierdzam, że taka melancholia tylko w nocy, haha.

    Dziewczyno, to dobry kawał tekstu, ale trochę nie podoba mi się to, co robisz z Dżemą, bo wydaje mi się dość nierealną postacią, przynajmniej na razie. Wydaję się łobuziarą, ma cięty język (to akurat jak najbardziej na tak), ale i super kontakt z Huncwotami, i Lily, i tu jakiś Ślizgon, i quidditch… W tym rozdziale już coś się zmieniło, bo trochę myśli o swojej rodzinie, o tej tragedii, więc mam nadzieję, że popracujesz na tą postacią, bo szkoda gdybyś poszła w złym kierunku i popsuła to. Czekam na jej wady, poważnie! Huh, mam nawet wizję jej sfaulowanej na meczu, po czym ma te niezdolność do gry, ale bez litości innych nad jej losem, bo chyba by sobie na to nie pozwoliła. No i jej brat, warto coś o ich relacjach… No, nie mówię, żeby wszystko na łapu capu, bo za dużo na jeden raz, ale mam nadzieję, że może mój wywód jakoś przemyślisz i a nuż coś Ci wpadnie.
    Ja tymczasem lecę pod najnowszy rozdział.

    Pozdrawiam,
    mattie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na sękatego hipogryfa, poczekaj kobieto! ;-; A ja miałam literówki w V rozdziale wyłapać, bo wstawiałam go na totalnym zblazowaniu i odrętwieniu dupy.
      I tak ochrzan dostaję, ale pączek jest kochany i da się chyba ugłaskać, prawda? PRAWDA? */*
      Co do tego komentarza, to strasznie ci dziękuję. Pokazałaś wielkie zainteresowanie i kręci mnie to, bo widzę po tym jak bardzo może coś kogoś interesować. Poza tym pokazujesz mi tym jak mocno cenisz moją pracę, a to jest naprawdę, naprawde, naprawdę, naprawdę i jeszcze raz naprawdę podnoszące na duchu, bo w życiu nie nałykałam się tyle powietrza jak teraz.
      Lecę szybko poprawiać tamte literówki żebyś się zbyt nie denerwowała!
      Ciao~!

      Usuń

Layout by Alessa Belikov