17 wrz 2018

XVII. Krok



Pamięci wujka M.





Samuel Arterton skupił swoje spojrzenie na pustym krześle dyrektora, obitym ozdobnym materiałem. Pobłyskiwały na nim lśniące nitki. Wyróżniały się na tle całego mebla, zupełnie jak oczy dwudziestopięcioletniego mężczyzny — wyłaniały się z jego twarzy jak dwa ostre noże, tylko czekające na odpowiedni moment, by uderzyć. Takie porównanie było jednak wysnuwane najczęściej przez osoby mu nieznane, ponieważ mężczyzna był niespotykanie pokorny, łagodny i przyjemny w obyciu. Dopóty, dopóki nie wpadał w złość. Wielu twierdziło, że jedynym lekarstwem na jego impulsywność była Liliana — drobna, kruchutka towarzyszka, którą wybrał sobie na kompankę na resztę życia.
Szerokie ramiona poruszyły się. Jasna koszula cichutko zatrzeszczała, opinając się na skórze i skrytych pod nią mięśniach. Samuel przestąpił z nogi na nogę, rozglądając się po gabinecie dyrektora. Rozpoznawał ustawione przedmioty, znał również to pomieszczenie — ach, jak dobrze je znał! Drgnął delikatnie, gdy framuga drzwi zatrzeszczała. Od razu zwrócił na nią swoje jasne oczy.
— Samuel, chłopcze! — Dyrektor uśmiechnął się promiennie i podszedł do brata Gemmy bez zastanowienia. Radośnie uścisnął jego dłoń. — Jak dobrze cię widzieć. Zmężniałeś.
Arterton roześmiał się chrypliwie. Skóra przy jego oczach delikatnie zadrżała i zmarszczyła się.
— A dyrektor nic się nie zmienił. Jak zwykle idealnie się pan ma.
— Kłamca — burknął Dumbledore, uśmiechając się jednak pogodnie. Dobrze wiedział, że starzeje się i nic innego go już nie czeka. — Siadaj, proszę. Napijesz się może herbaty?
— Nie, dziękuję. Niedawno jadłem obiad, nie zmieszczę w siebie nawet herbaty.
— Wierzę na słowo. Nie obrazisz się chyba, mam nadzieję, jeśli ja spożyję coś ciepłego?
— Proszę się nie krępować.
Albus Dumbledore skinął mu głową. Klasnął zaraz w dłonie, a po chwili w rogu pokoju pojawił się mały skrzat.
— Sir?
— Droga Kulko, czy mogę cię prosić o filiżankę herbaty?
— Tak, sir.
— A więc poproszę.
Dumbledore odwrócił wzrok od miejsca, w którym jeszcze przed sekundą stał skrzat. Odetchnął on głęboko i wyjątkowo nostalgicznie. Z uśmiechem oblegał postać Samuela wzrokiem. Arterton odwzajemnił ów uśmiech, krępując się ciszą panującą w pomieszczeniu. Skrzyżował on ramiona na szerokiej piersi.
— Jak udała się podróż do Włoch?
— Niezgorsza. Ekspres Roma nie miał na szczęście opóźnień, ale już na granicy Szwajcarii i Włoch musieliśmy zatrzymać się na kwadrans. Rozumie dyrektor — dział Ochrony Międzynarodowej i Stowarzyszenie Konfederacji Czarodziejów w Italii powiązane z włoskim Ministerstwem Magii są niezwykle skrupulatne w… wiadomych okolicznościach.
— Rozumiem. Oczywiście, że tak. A powiedz mi, czy tamtejszy Minister Magii wciąż pozostaje przy decyzji wyjścia z Porozumienia*?
— Tego nie wiem. Ludzie mówią różne rzeczy, ale Włosi nie są zbyt wylewni w rozmowach politycznych z cudzoziemcami. Wiem na pewno, że dokładają wszelkich starań, aby On nie miał możliwości przedostania się do organów rządzących. On i jego… wyznawcy.
— Oboje wiemy, że walka z Voldemortem na stopie politycznej to walka z wiatrakami — wymamrotał dyrektor, stukając palcami o blat swojego biurka. Jego mina odrobinę stężała. — Ale nie mówmy o tym. Zajmijmy się sprawami milszymi i ważniejszymi. Praca satysfakcjonuje?
— Bardzo. — Samuel rozweselił się. Jego zarost niemal zaszeleścił pod wpływem uśmiechu. — Przez ten czas zdobyłem najlepsze materiały do projektu. Nareszcie go skończyłem, więc prace powinny ruszyć już niedługo.
— Z pewnością. Gemma wspominała, że otworzyłeś warsztat.
— Tak. — Arterton poprawił się na miejscu i chrząknął. — Ale na razie jestem zmuszony codziennie docierać do pracy. Gdy Gemma skończy szkołę, przeprowadzimy się z Lilianą do siebie. Może Gemma zmieni swoje zdanie, jeśli chodzi o pracę… — Samuel uniósł na dyrektora wzrok w taki sposób, jakby szukał w jego oczach odpowiedzi. Dumbledore, ku rozpaczy młodego mężczyzny, opuścił wzrok i złapał solidny oddech. Dyrektor już po chwili bezradnie przesunął dłońmi po podłokietnikach, a potem zatarł je smutno ze sobą.
— Tak — mruknął zasępiony Dumbledore. — Wiesz, Samuelu. Czasem nie mamy wpływu na decyzje osób, które kochamy. Myślę, że powinieneś pomówić z nią na osobności.
Samuel pokiwał głową, następnie rozejrzał się po gabinecie. Znów poczuł się jak uczeń — tęgie mury przyprawiały go o strach i wzbudzały w nim bezradność.
— Na pewno jest ci ciężko z myślą, że Gemma idzie w ślady waszego ojca — kontynuował dyrektor. — Po tym, co się stało, sam z pewnością na twoim miejscu zrobiłbym to samo. Odciął się. Ale… — urwał, unosząc przy tym wysoko brwi. — Ona ma nieprzeciętny charakter, Samuel. Ma to we krwi i dobrze wiem, że będzie w tym zawodzie czuć się jak ryba w wodzie. To urodzona wojowniczka.
Arterton uśmiechnął się smutno i zastukał palcami po podłokietnik.
— Właśnie takiej odpowiedzi się bałem.
Dumbledore nie uraczył mężczyzny odpowiedzią. Co więcej, nie odnalazł nawet odwagi, by spojrzeć w zatroskane oczy Samuela. Z ust dyrektora wydostało się cichutkie chrząknięcie, gdy w rogu gabinetu znów zatrzeszczało. Do uszu obu siedzących mężczyzn dotarło ciche klapanie małych, bosych stópek.
— Herbata, sir.
— Dziękuję ci bardzo, Kulko.
Skrzat skinął jedynie swym wątłym łebkiem i zniknął.
— Samuelu — odezwał się dyrektor, wpatrując jeszcze w miejsce, gdzie przed sekundą stał skrzat. — Jest coś, o czym musimy pomówić.
— Rozumiem. Czy to dotyczy tego, o czym myślę? — zapytał, unosząc przy tym jedną brew.
— To zależy — odpowiedział Albus Dumbledore, sięgając po najnowsze wydanie Proroka Codziennego. Zaraz spojrzał na swego rozmówcę i wskazał mu palcem na okładkę czasopisma. — Czytałeś już dzisiejsze wydanie?
Arterton uśmiechnął się posępnie.
— Nie kontaktował się ze mną, jeśli dyrektor chce właśnie o to spytać. Słyszałem tyle, ile mówią ludzie i wiem tyle, ile przeczytałem. Myślałem, że chodziło o długi…
— Lotus nie cierpi mieć długów — wymamrotał Dumbledore. — Prorok Codzienny nie wie wszystkiego. Jeśli dobrze dedukuję, wasz dziadek zamieszał się w dyskusje Porozumienia. Niewiele wiem, ale uważam, że twoja siostra powinna o tym jak najmniej wiedzieć.
— Dlaczego? Dyrektor myśli, że Toś jest w stanie jej upilnować? — Samuel wydał się niemal rozbawiony tą niewypowiedzianą sugestią Dumbledore’a. — Rodzice nie potrafili, ja, a tym bardziej dyrektor. Ona mało kogo posłucha. Dyrektorze… — Arterton poprawił się na miejscu. Dumbledore widział, jak młodzieńcem targają emocje. — Ona nie będzie chciała słuchać czyichkolwiek podpowiedzi. Może jeszcze ojciec miał nad nią jakąkolwiek władzę.
— Ogromny wpływ na jej myślenie ma otoczenie — mruknął Dumbledore. — Ja nie mogę nakazać komukolwiek jej pilnować. Ty masz większe przywileje.
— Sądzi pan, że Gabrielle mogłaby nam pomóc? — zapytał Samuel. — Dalej nie odpowiedział mi dyrektor, dlaczego nie powinniśmy angażować Gemmy w sprawy dotyczące Porozumienia. Przecież dwie się tego prędzej czy później.
— Lepiej, aby zdarzyło się to później. Twoja siostra już dobrze wie, czym to się „je”. Który uczeń nie wie, do czego zmierza Porozumienie? — spytał dość ironicznie Albus i upił odrobinę herbaty, nieszczęśliwie parząc nią sobie język. Skrzywił się potwornie i mruknął. — Samuelu. Niech Gemma wie to, co wie. Ale uważam, i bardzo mocno radzę ci, abyś o tym pomyślał, że nie powinna dowiedzieć się o planach waszego dziadka. To bardzo niebezpieczne. Dlatego uważam, że i ty nie powinieneś wpadać na pomysł angażowania się w to. Lotus ma wiele… nierozsądnych planów, aby nie powiedzieć, że idiotycznych. Bez obrazy — wymamrotał, unosząc przy tym bardzo wysoko brwi.
Samuel jednak udał, że nie zrozumiał przekazu dyrektora. Mężczyzna pokiwał głową.
— Gemma nie jest głupia, ale jeśli uważa pan, że tak będzie najrozsądniej, zgodzę się z dyrektorem. — Arterton całkowicie zignorował kwestię dotyczącą jego dziadka. Osiłek odetchnął donośnie. — Jeśli to ma zaważyć na jej bezpieczeństwie, w zupełności oddaję tę sprawę w ręce pana dyrektora. Ufam panu.
— Dziękuję ci, Samuelu — odpowiedział Albus Dumbledore, kiwając zaraz głową. — Szczerze mówiąc…
***
Chłód korytarzy zdążył już w zupełności ostudzić umęczone i rozgrzane do granic zdrowego rozsądku mięśnie. Gemma wpatrywała się w czubki swoich butów, podpierając głowę na zgiętych w łokciach i wspartych o kolana rękach. Nie miała siły na dyskusję, dlatego cierpliwie słuchała opowieści przyszłej bratowej, która ciągle pobudzona minioną wizytą w stolicy pizzy i makaronu rozprawiała o zwiedzanych miejscach. Liliana uśmiechała się delikatnie, w dłoniach wciąż miętosząc kamizelkę narzeczonego w odcieniu brudnego granatu. Zaraz jednak w pieszczotliwy sposób pogładziła czuprynę siedzącej obok brunetki.
— A ty? Jak sobie radziłaś przez ten czas? — zapytała w końcu, nie chcąc dłużej prowadzić monologu. Widziała również, że siostra jej przyszłego męża była o krok od eksplodowania z powodu nieznanego Lilianie.
Gemma spojrzała na kobietę odrobinę zaczerwienionym oczyma. Z uwagą przyjrzała się nieco ciemniejszym od swoich, ale idealnie wypielęgnowanym włosom Liliany, które rozkosznymi loczkami układały się na jej drobnych ramionach. Obrzuciła też szybkim spojrzeniem jej strój, by utwierdzić się w przekonaniu, że Samuel nie zaniedbuje przyszłej żony — z trudem to przyznała, ale krepdeszynowa tunika o intensywnym ametystowym odcieniu bardzo przypadła jej do gustu — zanim zatrzymała się na filigranowej i delikatnej buzi kobiety. Liliana miała drobny, leciutko zadarty nos, duże, oblepione wręcz dookoła długimi rzęsami oczy o cudownym odcieniu berylu i delikatne usta, przypominające te należące do porcelanowych lalek. Kiedy Gemma patrzyła na Lilianę, za każdym razem czuła się jak dziecko, trzymające drogą, ręcznie robioną laleczkę. Wielu osobom, które znała, mogła pogratulować urody, ale jeśli chodziło o Lilianę, była ona kobietą o zaskakująco cukierkowej urodzie. Chwilami śmiała się w duchu, gdy stawiała obok siebie brata i jego ukochaną — mogłaby śmiało powiedzieć, że z wyglądu pasowali do siebie jak pięść do oka. Mimo wszystko uważała ich jednak za idealną parę.
— No wiesz — wyszeptała Gemma, unosząc aż w zdziwieniu brwi. Zaskoczył ją jej własny, miękki ton, jakim zazwyczaj posługiwała się w rozmowach z Lilianą. — Różnie bywało — odparła, chrząkając cicho. Zaraz wyprostowała się. — Sam pewnie mówił ci, że wpadłam już w kłopoty?
Liliana uśmiechnęła się delikatnie i pokiwała głową.
— Coś tam mruczał, ale nie za długo. Bardziej martwił się innymi kwestiami, które poruszyłaś w liście — wymamrotała, składając obie dłonie na podołku. — Powiedz… dręczy cię coś? — zapytała nieśmiało, spoglądając w złote oczy Arterton. — Wiesz, że możesz mi wszystko powiedzieć?
— Wiem, Lil — wybąkała Gemma, zaraz czochrając palcami swoją czuprynę. — Po prostu za dużo rzeczy się na siebie nakłada. Kiedy myślę, że to już kolejny rok za nami, robi mi się dziwnie na duszy.
— Może martwisz się szkołą? Co się dzieje, Gemmo? — zapytała troskliwie. — Wiesz… Kiepsko wyglądasz. Odżywiasz się dobrze, czy znów nie dojadasz? Jesteś bledsza niż na początku wakacji.
— Nie, nie. Wszystko w porządku — zapewniła Gemma, kręcąc przy tym zawzięcie głową. — Po prostu kiepsko sypiam. Mamy bardzo dużo obowiązków ostatnimi czasy. A towarzystwo w szkole z roku na rok obi się coraz gorsze — mruknęła, wywracając przy tym oczami. — Oszaleć można — dodała, odwracając zaraz wzrok. Unikała myślenia o Blacku, a co gorzej by było, gdyby musiała o nim rozmawiać. — Niedługo mamy pierwszy mecz. Mogę na was liczyć na trybunach? — zapytała, wykrzywiając przy tym wargi w dość ciepłym uśmiechu.
— Porozmawiam o tym z Samuelem. Wspominał coś, ale nie wiemy, czy coś mu akurat nie wypadnie.
— Jasne, rozumiem — odparła Gemma, kiwając głową. — To na kiedy mam być gotowa?
— To znaczy? — Liliana uniosła odrobinę brwi, a jej twarz nabrała lekkich rumieńców.
— No, na kiedy planujecie ten ważny dzień? — zapytała, wskazując podbródkiem na dłoń Liliany, na serdecznym palcu której połyskiwał staromodny, złoty pierścionek z selenitem, okraszonym „koronką” drobniutkich rubinów. Gemma pamiętała ten pierścionek — należał do babci Annie.
Liliana poprawiła się delikatnie na miejscu, odruchowo wygładzając pierścień na smukłym palcu.
— Jeszcze o tym nie rozmawialiśmy. Samuel ma teraz na głowie parę innych rzeczy, a nam się nie pali.
— Jak to? — warknęła Gemma, marszcząc brwi. — Ten dziad ledwo zabrał się do oświadczyn i myśli, że teraz osiądzie na laurach? Niedoczekanie jego! — Omal nie krzyknęła, a dostrzegając rozbawienie szwagierki z chęcią rozwinęłaby słowną szarżę na brata, gdyby nie odgłos cudzych kroków.
Gemma odrobinę stężała na twarzy — tak, jakby szykowała się do morderczego skoku. Jej pełne wargi ścisnęły się tak mocno, że przypominały dwa kawałki starego, zniszczonego i zmiętego pergaminu. Jej oczy wbiły się w najbliższą alejkę prowadzącą do prostopadle leżącego korytarza tak intensywnie, że gdyby miały one moc niszczenia, ciężkie fasady pokruszyłyby się w drobny mak.
Liliana zdążyła już poznać ten wzrok. Nie znaczył nic dobrego dla tego, dla kogo był przeznaczony.
Uderzanie obuwia o posadzkę było coraz donośniejsze. Gemma naliczyła aż trzy różne rytmy. Czyżby Huncwoci znów zamierzali wtrącać się w jej sprawy rodzinne? A może wieść o przybyciu jej brata zainteresowała Lestrange’ów i Rosiera? Aż zazgrzytała zębami na samą myśl o tych konkretnych Ślizgonach…
Jednak jej podejrzenia szybko umknęły wraz z ledwo wyczuwalnym podmuchem wiatru, kręcącym się samotnie po korytarzu.
Ów szybki krok, rozsadzający uszy, należał do profesora Williamsa, który minął róg z zawrotną szybkością. Długie, lekko pofalowane włosy przyklejały się do jego policzków i plątały się z podejrzliwie zadbanym zarostem. Wzrok mężczyzny był bardzo nieobecny.
Gemma odetchnęła z dziwaczną ulgą. Co więcej, przez myśl nie przebiegł jej już komentarz, który należał do pochlebnych, a kazał nazywać profesora mianem zabójczo przystojnego — ekscytacja Arterton i jej zainteresowanie (dość zresztą udawane) nauczycielem obrony przed czarną magią szybko wygasały z dnia na dzień, a swój punkt kulminacyjny osiągnęły z chwilą wlepienia młodej Gryfonce szlabanu.
— Dzień dobry, panie profesorze — przywitała go, gdy przechodził blisko niej i Liliany. Ardal przyhamował delikatnie, gdy zreflektował się, że ktoś do niego mówi. Spojrzał na Gemmę tymi swoim jasnobrązowymi oczami.
— A. Arterton. Teraz już dobry wieczór — odparł, mimowolnie unosząc kąciki ust w lekkim uśmiechu. — Właśnie idę do dyrektora pomówić w sprawie twojego szlabanu — odparł, przystając na chwilę.
Gemma zaśmiała się gorzko, wykrzywiając brwi w łuczek, który wrzeszczał o pomoc i pomstę do nieba.
— No to przyznam, że wybrał sobie pan profesor idealny moment — mruknęła, ale widząc, że Williams nie do końca zrozumiał ironię (lub nie chciał jej zrozumieć), nie ciągnęła dyskusji. Postanowiła przyjąć to na klatę. — Będę czekać na informację, profesorze.
— Na to liczę — odparł mężczyzna, kiwając młodej kobiecie głową. Zanim odszedł, skłonił się jeszcze w delikatny sposób towarzyszce Gemmy i ruszył ponownie w kierunku posągu Chimery. Arterton nie wodziła już za nim wzrokiem — co niby ciekawego miało być w facecie, który już wlepił jej szlaban? I co ciekawego było w ruszającym się posągu? Gdyby nie przechodziła przez niego ponad sto razy, to może jeszcze łaknęłaby tego widoku. W obecnej chwili miała jednak już zadość atrakcji związanych z dyrektorskim gabinetem.
Nie wiedziała tylko, że czekało ją jeszcze wiele przygód z tym miejscem związanych — dobrych i złych.
Odwracając głowę w drugą stronę Gemma napotkała znajomy wzrok. Szare oczy czule śmiały się do niej. Chwilę żałowała, że nie należały do Blacka — szybko jednak znienawidziła to marzenie i potraktowała jak dziecinną, bezsensowną mrzonkę.
Arterton odwzajemniła uśmiech, a poszerzył się on, gdy zauważyła, że obok Gabrielle stoi McGregor.
— Nie macie nic lepszego do roboty? — zapytała dość ironicznie, ale ciepło. Hughes pokręciła głową.
— Rozpogodziło się. Przyjdziesz jeszcze do nas? — zapytała cicho, przyglądając się przyjaciółce z troską.
— Chętnie, o ile Black będzie trzymał się ode mnie z dala z tą swoją wywłoką — syknęła Arterton, przeciągając nazwisko Syriusza tak ostro przez zęby, że Robert aż przyciągnął ramiona do głowy. McGregor zaśmiał się jednak po chwili.
— Zaczynam się bać jak o mnie mówisz za moimi plecami — zażartował, zerkając po chwili na Gabrielle. — Pewnie odechciałoby się „wywłoce” tak obnosić „związkiem” z Blackiem, gdyby wiedziała, jak cięta na nią jesteś.
— Robert, nie prowokuj jej — skarciła go Hughes. — Ja jestem przekonana, że to działa całkowicie na odwrót. Jeśli Gemma pokaże Dorcas, że to ją drażni, to będzie jeszcze bardziej uderzać w ten punkt…
— Halo! — Arterton zjeżyła się. Uderzyła dłońmi o swoje uda. — Ja ciągle tu jestem, gołąbeczki! I jeszcze jedno słowo o tym obrzępale i użyję na was obu zaklęcia jęzlepu! — warknęła, grożąc obu wskazującym palcem prawej dłoni. Robert roześmiał się jeszcze głośniej, a Gabrielle pokręciła leciutko głową. Tylko Liliana siedziała w bezruchu, widocznie blednąc na buzi.
— Jak to? — wymamrotała cicho i spojrzała uważnie w twarz Gabrielle. — O jakiej wywłoce mówicie? — zapytała, przenosząc wzrok na profil Gemmy, która niemal od razu spoważniała. Gabrielle opuściła głowę.
Wszyscy przez chwilę milczeli, a Robert poczuł się nawet winnym tej sytuacji. Mógł nic nie wspominać…
— Lil, nie chcę o tym nawet rozmawiać — wyszeptała w końcu Gemma, wpatrując się w swoje dłonie. — Ten człowiek nie zasługuje na wspominanie o nim w towarzystwie.
— Gemmo, my już pójdziemy. Dołączysz do nas, prawda? — zapytała Gabrielle, na co Arterton odpowiedziała jej skinieniem głowy.
Hughes spojrzała na Roberta i delikatnie szarpnęła go za skrawek szaty. Ale McGregor nie umiał drgnąć. Spoglądał na Gemmę przepraszająco. Źle czuł się z myślą, że poruszył nieodpowiednią strunę. Miał właśnie posłusznie wykonać nieme polecenie Gabrielle, ale gdzieś z boku zamajaczyła jakaś postać i ponownie zastygł w bezruchu.
Poczucie winy dalej się w nim kotłowało.
Ale Gemma dobrze wiedziała, że wina leżała wyłącznie po jej stronie. Za bardzo, za dużo, zbyt mocno myślała i zbyt dotkliwie raniła się twierdząc, że nic jej to nie obchodzi.
***
— Szczerze mówiąc…
Dumbledore’owi nie było dane skończyć myśli. Zamrugał parokrotnie i spojrzał na Samuela w niezwykle spokojny sposób.
— Dyrektorze? — Arterton uniósł brwi. — Czy coś nie gra?
— Wręcz przeciwnie. Po prostu będziemy mieli gościa. Pozwolisz, że skontaktuję się z tobą drogą pocztową, jeśli ta wizyta się przedłuży? Nie wiem, kogo niesie…
— Proszę się o to nie martwić. Mamy czas.
— Och. — Dyrektor zaśmiał się. — Chciałbym, żebyś miał rację…
Samuela zaniepokoiły słowa dyrektora. W badawczy sposób zaobserwował błysk w oku Albusa Dumbledore’a, ale nie skomentował tego zjawiska ani jednym słowem. Pozwolił, by przypuszczenia zapuściły korzenie w przeznaczonym do tego miejscu w jego głowie, aby po pewnym czasie — bez błędnych tropów — odnaleźć odpowiedź i dowody. W przeciwieństwie do swojej siostry umiał zmusić się do cierpliwości.
Po niespełna minucie rozległo się stanowcze pukanie do drzwi.
— Proszę. — Dumbledore nie musiał podnosić głosu. Akustyka jego gabinetu bez przeszkód zezwoliła przybyszowi połapać się w przekazie wypowiedzi dyrektora. Klamka szczęknęła, drzwi cicho zajęczały, a w przejściu zafalowała sylwetka Ardala Williamsa.
— Dyrektorze.
— Ach! Profesorze Williams! Bardzo proszę, wejdź!
— Nie chciałbym przeszkadzać… — Nauczyciel obrony przed czarną magią rzucił ukradkowe spojrzenie siedzącemu doń tyłem Samuelowi. Oczy profesora zwęziły się delikatnie, gdy prześwietlał nieznajomego wzrokiem.
— Skądże znowu. Wejdź, proszę. Właśnie rozmawialiśmy sobie z panem Artertonem na różne tematy. — Albus Dumbledore zerknął ukradkiem na swojego pierwszego gościa, któremu niezauważalnie puścił perskie oko.
— I ta właśnie miałem wychodzić. — Samuel zrozumiał niemą aluzję dyrektora. Podniósł się, poprawiając na piersi materiał koszuli, po czym wyciągnął ku dyrektorowi masywną dłoń, usianą gęstym, błyszczącym owłosieniem widocznym spod lekko podwiniętych rękawów odzienia. — Powodzenia, dyrektorze. Mam nadzieję, że moje kolejne odwiedziny tutaj będą równie spokojne, co dziś.
— Arterton? — Głos profesora Williamsa delikatnie zadygotał pod wpływem późnojesiennej chrypki. Ne musiał długo czekać aż Samuel zwróci ku niemu swe spojrzenie. — Och. Tak, teraz już wszystko jasne — odparł, krzyżując dłonie na szerokiej piersi obitej wręcz czarną, ciasno zapinaną kozulą.
— Niech zgadnę. Moja siostra już dała się poznać? — Samuel uśmiechnął się w sposób bardziej przepraszający niż rozbawiony. — Bardzo mi przykro, jeśli sprawia problemy.
— Pańska siostra bez wątpienia ma dar do zapadania w cudzą pamięć — odparł ochrypłym głosem Williams, przyglądając się Samuelowi w niezwykle rozbawiony sposób. Jednak coś w jego spojrzeniu sprawiało, że skóra na karku Artertona lekko twardniała, jak pod wpływem lodowatego wiatru. — Ale to chyba rodzinne.
— To znaczy? — zapytał blondyn, unosząc mimochodem brwi ku górze.
— Och, jestem pewien, że Gemma przyznała się panu do swojego wybryku na moich zajęciach. Niby to nic takiego, ale musi za to odpokutować — mruknął profesor, a zmarszczka przy jego ustach minimalnie zadrżała, gdy ujrzał on jak kolor twarzy Artertona nabiera odcienia szarego beżu. Samuel chrząknął.
— Porozmawiam z nią na ten temat. Proszę się nie martwić.
— Doskonale — wymruczał Ardal Williams, uśmiechając się półgębkiem. — Życzę miłego dnia.
— Miłego wieczoru — wymamrotał Samuel i rzucając dyrektorowi jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie opuścił jego gabinet.
Dumbledore milczał jeszcze chwilę, kątem oka obserwując zastygłego w bezruchu Williamsa. Nauczyciel wpatrywał się tępo w drzwi, za którymi przed kilkoma sekundami zniknął blondyn. Dopiero kiedy Ardal drgnął, poruszył się i dyrektor. Obaj spojrzeli po sobie z pewnego rodzaju niezrozumieniem i spijali z siebie nieme znaki zapytania.
— Twoja pewność siebie kiedyś cię rozczaruje, panie Williams — mruknął Dumbledore. Jego krzaczaste, popielate brwi uniosły się bardzo wysoko, podczas gdy usta Ardala wykrzywiły się w dzikim uśmiechu. Lśniące, białe zęby profesora iskrzyły się w ciemnej purpurze wnętrza jego ust jak perły rozrzucone po ziemi. Mokrej, żyznej i ubroczonej posoką ziemi. — Kiedyś wspomnisz moje słowa. Zbyt wiele tajemnic zabija człowieka w człowieku.
— Pan dyrektor wie, gdzie ma lustro? — zapytał Williams, wygodnie rozsiadając się na ozdobnym krześle przeznaczonym dla odwiedzających.
— Ja zawsze musiałeś się odgryźć, zgrywusie. — Dyrektor, zasiadając w objęciach swojego krzesła, wesoło chichotał.
***
Ciężkie buty Samuela, wykonane ze smoczej skóry i podbijane mosiężnymi gwózdkami, dudniły o kamienną podłogę. Pogłos niósł się wysokimi, zaokrąglonymi gdzieniegdzie korytarzami i zdał się brzmieć jak marsz wojenny. Mężczyzna ściskał mocno drżące, silne dłonie, a jego szczęki tarły się nie tylko ze sobą, ale i z jego twarzą, wzmacniając jej rysy. Wyglądał jak rozwścieczony zwierz, który jeszcze tylko dla gry pozorów i zmylenia swej ofiary panował nad wybuchem złości.
Dostrzegając siedzącą na kamiennej ławce siostrę w towarzystwie jego narzeczonej cicho warknął. Nie dostrzegł stojącego obok Roberta ani drobniejszej Gabrielle — może po prostu ich zignorował? Samuel zwolnił odrobinę, gdy pochwycił odważny wzrok Liliany. Tak. Ona bez wątpienia działała na niego jak aloes. Arterton zatarł dłonie, nim skrzyżował je na swojej piersi. Zahamował odrobinę z boku, spoglądając na siostrę z reprymendą zaklętą w jego złotych oczach. Gemma podłapała to spojrzenie i jej brwi podskoczyły wysoko do góry.
— Co? — burknęła, tupiąc delikatnie nogą o kamienną posadzkę. Samuel odetchnął bardzo, bardzo głośno, sięgając do jej ramienia. Zacisnął na nim palce na tyle, by Gemma podniosła się ze swojego miejsca, ale na pewno nie zbyt mocno. Choć gniewał się i w wyobraźni toczył pianę z ust, to dalej była jego malutka siostrzyczka.
— Chodź.
Dziewczyna poruszyła się nerwowo i z ciężkim oddechem ruszyła wzdłuż korytarza w towarzystwie brata. Dłoń Samuela zwinnie przeskoczyła z ramienia na jej kark, a szorstkie palce zastukały o jej skórę.
— Przestań, nie jesteś ojcem — wycedziła Gemma, wykonując energiczny ruch, by uwolnić się z uścisku brata. Ale na nic się to zdało. Mężczyzna nie odpuścił.
— Dlaczego nie możesz wytrzymać chociaż miesiąca bez afery? — wycedził, zatrzymując się blisko ściany. — Pytam się o coś. Dlaczego, Gem?
Dziewczyna spojrzała na brata spode łba. Jej pełne usta zacisnęły się mocno, a nozdrza drżały jak u poruszonego królika.
— Pisałam ci w liście…
— To żadne wytłumaczenie. Mówiłaś mi o bójce z Rosierem i dwójką Lestrange’ów na początku roku szkolnego. Nie kłam mnie, bo ci się ukróci.
— Weź przestań mnie szantażować — żachnęła się, prostując najmocniej jak mogła. Dla stojących z boku obserwatorów waleczna i agresywna Gemma nagle wydała się malutką, krzykliwą i niezdolną do wygranej dziewczynką! Przy Samuelu traciła swoją wizualną moc.
— Ja cię nie szantażuję, tylko uprzedzam — wycedził mężczyzna. — Właśnie rozmawiałem sobie z twoim profesorem obrony przed czarną magią. Wiem już, że masz dwa, powtarzam dwa… — Tu nabrał już ostrzejszego tonu. — Szlabany. Jeśli dowiem się o jeszcze jednym, osobiście porozmawiam z McGonagall i powiem jej, że ma cię wycofać z rozgrywek quidditcha.
— Nie zrobisz tego! — Gemma tupnęła nogą. — To jedyne, co mnie tu cieszy!
— I może w tym rzecz? — zapytał, unosząc wysoko brew. — Nie prowokuj mnie. Zrozum, nie mogę być w Londynie cały czas. I nie mogę dać ci całkowitego luzu.
Zawzięcie na ustach Gemmy zadrżało. Młoda kobieta wyglądała tak, jakby zaraz miała wybuchnąć. Drobne, silne dłonie zacisnęły się spazmatycznie, ich puls przypominał ściskające się komory serca.
Samuel stał naprzeciw niej niewzruszony.
Marmurowy.
Gemma czuła, że do niego nie dotrze. Że czegokolwiek by nie powiedziała, on nie zrozumie — może to i lepiej. Zrozumienie kierowane ku młodej Arterton przynosiło opłakane skutki.
— Już? Ochłonęłaś? — mruknął leniwie, lekko pukając opuszkami palców o swoje przedramię. Dostrzegając jak siostra toczy oczyma po zawieszonym wysoko suficie kącik jego ust zadrżał z lekkiego rozbawienia. Dziewczyna wbiła w brata wzrok, ściskając jeszcze agresywnie szczęki. Lecz Samuel czekał i dobrze już wiedział, że postępujące drżenie skrzydełek jej nosa zwiastuje śmiech. Któż miałby lepiej znać Gemmę, jak nie on? Jak nie ten, który straszył ją na dobranoc opowiastkami o potworach i nauczył wybijać zęby? Jak nie ten, który urządzał z nią domek na drzewie i wyrywał kwiaty z ogrodu dla niej, gdy była chora?
Nikt inny.
Kącik ust Arterton zadrżał. Opuściła ona delikatnie głowę, by dzięki kosmykom włosów zasłonić wpełzający na jej lico rumieniec. Samuel zaśmiał się cicho i delikatnie szturchnął pięścią jej ramię.
— No brawo. Bierzesz się za siebie, inaczej zrobię się niedobry — wymamrotał cicho. — Porozmawiam z McGonagall zanim wrócę z Lilianą do domu. A ty, na jakiś czas przynajmniej, zapominasz o brojeniu.
— Ja nie broję. Ja walczę.
— Nie. To błąd zachowawczy.
Gemma rzuciła mu wręcz mordercze spojrzenie. Wcale nie próbował jej ugłaskać, a jeszcze mocniej rozzłościć! A brat Arterton musiał widocznie zrozumieć gdzie strzelił przysłowiową gafę, bo zaraz dodał:
— Bądź co bądź, każdy popełnia błędy — odparł, przyglądając się jej uważnie. — Chodźmy na spacer. Masz jeszcze trochę czasu — mruknął, układając dużą dłoń na nagrzanym karku Gemmy. Ta tylko skinęła głową. Nie wypowiedziała ani słowa — widać nie starczyło jej sił i cierpliwości, by wystękać choćby jedno mruknięcie.
Liliana uniosła się z kamiennej ławeczki, gdy tylko napotkała jasne spojrzenie narzeczonego. Wiedziała już, czym powinna kosztowa tego typu desery, jakie gotowało jej rodzeństwo, i jak delikatnie się w nie wbijać. Łagodnie skinęła głową Gabrielle i Robertowi, tym samym żegnając się z nimi.
Robert odprowadził ją wzrokiem. Jeszcze chwilę przyglądał się znikającym w głębi korytarza trzem sylwetkom.
— Chyba nie będę potrzebna — mruknął głosik przy jego uchu. McGregor drgnął, wykręcając ku dźwiękowi głowę. Gabrielle ciągle stała obok.
— Co?
— Nie będę jej potem potrzebna, Robercie — powtórzyła łagodnie. — Więc… mam chwilę czasu.
McGregor uśmiechnął się. Zrozumiał jej cichy podtekst, przenosząc jasne spojrzenie na dłoń Hughes. Nie minęła nawet sekunda, jak odważył się zahaczyć opuszką palca o jej miękką skórę.
Gabrielle zadrżała.
— Dasz się zaprosić na spacer, Gabrielle?
***
Słońce uciekło. Przyciemniony korytarz skrywał cienie. Gemma nie widziała ich wprawdzie świadomie, ale część jej duszy, przemawiając przez ciało, wyłapywała drżenia w pobrudzonych mrokiem kątach. Abstrakcją było dostrzeganie rzeczy nieistniejących — a tak przynamniej podszeptywał młodej Arterton rozsądek i jej światopogląd.
Zabawne, że ta ideologia dotykała czarownicy.
Było jednak w tym przyciemnieniu coś, co deprecjonowało racjonalność widzenia przez Gryfonkę świata. Było coś, co czaiło się w cieniu i szaleńczo suszyło zęby na niepowodzenia młodej kobiety. Głęboko skrywany lęk wczepiał długie, brudne pazury w lewe płuco Arterton. A niech cię boli ta niepewność, posykiwał jadowicie, rwąc tkankę na strzępy.
Gemma uchyliła się delikatnie i gdy opuściła nieoświetlony korytarz dotknęła zbolałe miejsce. Spojrzała w miniony mrok i odczuła ulgę, ale i pewnego rodzaju zdziwienie — czy naprawdę przeszła przez ten ciemny korytarz? To ona prześlizgnęła się przez lepie macki zaciemnienia? Poczuła, że mrok ten jest swego rodzaju metaforą. Problemem życia, którego nie dostrzegała. Niebezpieczeństwem. Tym razem uciekła, ale co, jeśli kolejny raz nie będzie tak szczęśliwy? Co, jeśli kolejna ciemność zwycięży?
— Głupia — warknęła sfrustrowana, nerwowo kręcąc głową. Przecież żadna metafora nie będzie władać jej życiem! Młoda Gryfonka ścisnęła dłonie w pięści i agresywnie wcisnęła je do kieszeni spodni treningowych. Oburzona sobą samą i swą naiwnością mknęła zdecydowanie szybciej przez kolejne kondygnacje zamku, by dotrzeć do pokoju wspólnego Gryfonów. A skoro kierowała się właśnie tam, na myśl przyszedł jej nie kto inny, jak Black. Chyba już wolała metafory…
Gemma przebrnęła przez ramy okalające obraz Grubej Damy z nietęgą miną — twarz jej odznaczała się purpurą irytacji. Złote oczy dziewczyny spozierały na przebywających w pokoju wspólnych Gryfonów z o wiele korpulentniejszą złością — tak naprawdę znikąd — niż pozwoliła sobie wybrać. Półmrok, ogarniający pomieszczenie o tej porze, nadawał jej wyrazistej twarzy mrocznych cieni, zaznaczających się owalami i trójkątami na kobiecym licu. Kilku młodzieńców drgnęło, jeszcze chwilę wcześniej rozkoszując się namiętnym kruszeniem dyniowymi pasztecikami na opasłe tomisko rozpostarte przed nimi na stole. Niekulturalnie wpychali sobie obfite kawały do zaślinionych, połyskujących w blasku ognia ust — kawał po kawale, kęs po kęsie, mlaśnięcie po mlaśnięciu. Nieliczna ta grupka, po niemrawym spazmie zaskoczenia przeskakującym po prężących się kręgosłupach, poczęła czym prędzej zrzucać okruszki ze stronic, by w konwulsji nieufności do przybyłej kobiety zatrzasnąć księgę i — wsadzając ją sobie pod pachę — z trudem pierzchnąć przed morderczym błyskiem gałek na kręte schody, prowadzące do części sypialnianej. Arterton w srebrzystoniebieskim zygzaku, kokietującym obserwatora z grubego grzbietu księgi, rozpoznała publikację dotyczącą historii bankierstwa goblinów.
Z gardzieli Gemmy wydarł się tym ostrzejszy warkot — każde, choćby pobieżne spojrzenie, rzucone jej przez jakiegokolwiek przedstawiciela płci brzydkiej, wzbudzało w niej ochotę rozszarpywania gardeł i chłeptania gorącej krwi z pulsujących agonią żył.
Młoda kobieta przeszła kilka kroków i z impetem minęła ciepły zakątek, opuszczony już przez uczniaków. Z pewną rozpaczą zerknęła w płomienie, które zachłannie oblizywały kawałki drewna. Wewnętrznie odczuwała brak ciepła. Ale czy miałaby odwagę przyznać się do czegoś takiego przed choćby samą sobą, a co dopiero przed kimś innym? Ze ściśniętymi ustami wkroczyła na schody prowadzę do damskiej części sypialnianej. Krok za krokiem zaprzeczała myślom. One lepiły się do Syriusza — ona broniła się przed nim rękami i nogami.
Chłód krętych schodów, prowadzących wysoko, prosto do miejsca jej ucieczki i odpoczynku, przynosił wyjątkową ulgę. Spokój. Rozkosznie mroził kości, wysuszał mięśnie, oblepiał grubą warstwą lodu rozdygotane i rozognione serce. Ten chłód pozwalał unieruchomić ludzkie odruchy, które przejawiały się podczas rozpaczy, on zamrażał nerwy — i Gemma nie czuła już, że coś boli. Tak, jakby nigdy nie doznała nawet drobnej krzywdy.
Opierając dłoń o twardą spiralę kamiennej barierki Arterton westchnęła cicho. I krok za krokiem, powoli pięła się wyżej i wyżej. Ku senności.
Nie wiedziała jednak o jednym. Gdy jej smukłe, silne dłonie przemierzały nierówno fakturę lodowatego oparcia, zbierała tym jestem dziwne ciepłe wspomnienie cudzego dotyku. Jej palce czuły i pamiętały — nawet, jeśli ona podświadomie temu zaprzeczała.
Syriusz tkwił pod drzwiami pokoju dziewczyn, wciskając uparcie podeszwy butów w ręcznie robioną, miejscami już wytartą wycieraczkę, którą Ariana otrzymała od znienawidzonej ciotki Sybill na piętnaste urodziny. Podarek smętnie lgnął do zimnego, nieczułego podłoża, niewzruszonego na jego miękkość i kolor. Black nerwowo zazgrzytał zębami. Ta nieczułość była tak znana, że w żołądku zrodziła się istna wrzawa. Gemma byłą tak oschła, Gemma, Gemma, ONA!
Ale i ty, głupcze, mruknęło poirytowane serce młodzieńca. Tak, to prawda, on też. Tak, Syriusz to rozumiał. I może właśnie dlatego tu był, tkwił. Sterczał jak głupek, idiota. Jak palec. I nasłuchiwał bicia swego serca, dudniącego mu zdradziecko w uszach.
W końcu drgnął. Dźwięk dobiegający z podnóża schodów rozbudził w nim nadzieję, ale i strach. Pomyślą, że się upadlam, ze zwariowałem, pomyślał, ściskając nieporadnie usta. A dłonie drgnęły mu w kieszeniach spodni — bezpiecznych Szwajcarii, które nie zdradzą jego zdenerwowania. Ale nie dlatego, że chcą, a dlatego, że są właśnie na jego biodrach i są mu poddane.
Black zadrżał ledwo widocznie, gdy odwracał się przodem do kroczącej sylwetki. Już rozpoznawał w mdłym świetle ciemne włosy Arterton, już widział jej lekko zadarty nos. Widział pełne, zmęczone usta, do których pod wpływem rozrachunku wiatru wpadały włosy. Młodzieniec zesztywniał, gdy złote oczy Gemmy utknęły prosto w jego twarzy.
Zamarli. Na sekundę zapomnieli, po co tu przyszli. Dlaczego tu są. Serca dwóch młodych ludzi przestały bić po swojemu na chwilę, by zaraz wpaść w płochliwy bieg i rytm.
Syriusz przełknął ślinę.
Gemma zmarszczyła brwi.
— Co ty tu robisz? — zapytała, prostując się niemal od razi. Jej brew wystrzeliła ku górze. Młoda kobieta zatrzymała się na półpięterku, przy którym tkwiły drzwi jej pokoju. Niemal walecznie, paląco spojrzała na Blacka — tak jakby chciała go przepędzić. — Nie masz prawda tu być.
— Doprawdy? Nie mam? — zapytał prawie ironicznie, wyciągając dłonie z kieszeni. Zaraz skrzyżował ręce na piersi. — Ponieważ panna Arterton zabrania?
— Też. A na logikę, schody nie miały prawa cię tu wpuścić — wymamrotała cicho Gryfonka, lekko zgrzytając zębami. — Pomyliłeś piętra?
Syriusz roześmiał się w niezwykle udręczony sposób. Przyjrzał się zaraz swojej rozmówczyni i wskazał jej gestem głowy na kieszeń, z której wychylała się końcówka magicznej witki. Gemma z niesmakiem obrzuciła wskazany przedmiot leniwym spojrzeniem.
— Może tak. A może wcale nie — wymamrotał cicho, by zaraz spoważnieć. — Przyszedłem do ciebie, Gemmo.
Kobieta również spoważniała. Jej twarz nabrała bledszego koloru, a usta lekko rozluźniły się.
— Po co?
— Chcę z tobą porozmawiać.
— Ale my nie mamy o czym rozmawiać — stwierdziła, robiąc krok ku drzwiom swojego pokoju. — A teraz wybacz. Jestem zmęczona i chcę się położyć.
— Gemmo…
— Dobranoc, panie Black — mruknęła, starając się za wszelką cenę grać niewzruszoną. — Życzę miłych snów o swojej ukochanej — dodała, mijając go zaraz, by dotknąć klamki. Musiała się jednak bardzo rozczarować, bo młody mężczyzna sam dopadł metalowego nosa drzwi i ścisnął jednocześnie palce na dłoni Arterton.
— Arterton! Chcę z tobą porozmawiać. Nie możesz mi poświęcić pięciu minut? — zapytał, spozierając na kobietę w skupieniu. Odległość między ich ciałami drastycznie skurczyła się i Gemma mogła bez problemu policzyć ilość kosmyków, które nieusłuchanie rozczapierzyły się na głowie Blacka.
— Nie, nie mogę — odparła niemal od razu, jak z automatu. Omal nie wyrwała niewinnej klamki, gdy wyszarpnęła dłoń spod dłoni Syriusza. — Daj mi święty spokój.
— Nie, Gemmo. Musimy porozmawiać, inaczej nie dam ci spokoju — wycedził Syriusz, nabierając nieco wyraźniejszego koloru na twarzy. Emocje buzowały w nim jak magma w rozognionym wulkanie. Przyszedł tu i… No właśnie. Czy sam rozumiał, po co zajrzał w ten nieznany zakamarek swojej duszy? Dlaczego nie usłuchał rozsądku? Czemu pozwolił decydować swojemu sercu o tym, co zrobi jego ciało?
Z trudem przełknął ślinę. Przyglądając się wezbranej w złości twarzy Gemmy czuł ogarniający go chłód. Lecz ilekroć nie obrzucał jej dokładniejszym spojrzeniem, tylekroć dostrzegał piękne oczy, pełne usta i żar — wtedy tego cało wpadało we wrzący szał. Upojony Gemmą, jej obecnością, witalnością, chciał więcej. Pragnął sięgnąć przed siebie i mieć. Po prostu ją mieć.
— Ty mi grozisz? — zapytała jadowicie, niemal w sekundzie zbliżając się do niego. Oczy Gryfonki lśniły w tym magicznym półcieniu jak dwa opale. Ich kolor żywcem wypalał dziury w duszy Blacka. „W”, bo istotnie nie przypalały jej, a przechodziły na wskroś — i Syriusz czuł się teraz emocjonalnie nagi. Lecz nie cofnął się, a cierpliwie czekał na atak, choć jego serce tak mocno drżało. — Chyba pomyliłeś sobie adresy.
— W żadnym wypadku. Nie ruszę się stąd, dopóki ze mną nie porozmawiasz.
— Spadaj w podskokach, lowelasie — wycedziła gniewanie, zaraz wykonując mocne uderzenie palcami w jego barki. Jednakże Syriusz, spodziewając się uderzenia, w porę uchwycił jej nadgarstki, by już mu się nie wyrwała. Oczywiście, jak mógł podejrzewać, brunetka rozpoczęła swoją wojnę, szarpiąc się i napinając mięśnie.
— Puszczaj! Bo zacznę krzyczeć!
— Śmiało, o ile potrafisz głośniej.
— Black, robisz mi krzywdę — wycedziła, pociągając nerwowo rękoma na wszystkie strony. — Puść mnie!
— Ty robisz mi krzywdę już bardzo, bardzo długo, Gemmo — sapnął wręcz, a skrzydełka jego nosa niesfornie zadrżały. — Mam nie wyciągać z tego konsekwencji tylko dlatego, że jesteś kobietą?
— Syriuszu, proszę — wymamrotała, marszcząc czoło. — Idź sobie. Nie chcę z tobą rozmawiać.
— Przykro mi, ale nie reflektuję takiego scenariusza. — Zacisnął mocniej dłonie na nadgarstkach młodej kobiety i gdy ta zaczęła się znów szarpać, napiął mięśnie ramion, by powstrzymać i zniewolić jej ruchy. Gemma omal nie jęknęła, próbując mu się postawić. Już szykowała się, by z impetem przywalić czubkiem buta w jego piszczel, gdy Syriusz szarpnął nią i prawie że pchnął na ścianę, przytrzymując ją w ten sposób. Zaraz docisnął jej dłonie do ściany, tuż przy głowie kobiety i zmarszczył mocno czoło.
— Przestań się szarpać i posłuchaj mnie…
— Black, puść mnie w tej chwili!
— Gemmo! Proszę cię…
— Ra…!
Na chwilę świat wywrócił kieszenie swych odprasowanych w kant spodni do góry dnem. Wysypał okruszki, znalazł starą agrafkę, której szukał niezwykle długo, a która służyła mu do zapinania rozdartego mankietu koszuli. Otrzepał kurz i oderwał frędzle nitek, które nerwowo skubał i związywał w pętelki, kiedy rozmowa z innym światem sprawiała mu dyskomfort lub nudziła. Ten konkretny świat, wytrzepujący swoje kieszenie raz na ruski rok, pomyślał sobie, że czas zrobić porządek.
Porządek, który zerwał łańcuchy i szczelnie pozamykał ludziom usta.
Stalowe nerwy Syriusza puściły. Dłużej nie mógł, nie potrafił. Nie utrzymał złości, żalu, frustracji. Nie dał rady pohamować tego chorego kurczenia się żołąda ilekroć nie spoglądał na Gemmę. Bolesnym dla niego doznaniem nie było więc oberwać od niej. Ne było takim również słowo, a odrzucenie, na które — swoją drogą — pisze się każdy z nas i zasługuje — tak pomiędzy wierszami, pomiędzy jawą a snem.
Żołądek rozbolał go jednak o tysiąckroć, gdy zrozumiał, że nagle liczy jej rzęsy i oddycha jej powietrzem. Chęć krzyku Gryfonki o pomoc stłumiona została w niemiłosiernie stręczący ich dusze sposób — gdy usta Blacka przywarły kurczowo do jej spazmatycznie drżących warg.
Na chwilę świat wywrócił kieszenie swych odprasowanych w kant spodni. I roześmiał się, bo agrafka tak naprawdę sama wpadła mu w dłoń. I wiedział on, ach, wiedział, że tak było dobrze.
Na chwilę świat… Świat Gemmy i Syriusza zatrzymał się. Cierpliwie przyglądał się uroczemu, padającemu na grunt odbiciu własnej sylwetki i dumał nad powodem tej ciszy. Dwie sprzeczności targały jego nieistniejącą duszą — spokój i chaos, jakby nic bardziej sprzecznego nie mogło sobie podać dłoni w geście niemej komitywy. Większego paradoksu żadne z nich — ani Gemma, ani Syriusz — nie dopuściłoby do głosu, do zaistnienia. A jednak — podane przez nich nie raz w wątpliwość odnalazły w sobie sprzymierzeńców, by w zaistniałej sytuacji rozkoszować się minimalnym drżeniem ich ciał i zdradziecko przyspieszonym biciem serca.
Gemma nie potrafiła się cofnąć. Ba, nawet nie miała gdzie — przyparta do muru czuła chłód ściany na plecach i gorąco Blacka, który przyparł swą piersią do jej piersi. Zliczała w nieprzytomny sposób uderzenia jego narowistego serca, nawet nie wiedząc do końca, że emocjonalny zryw Blacka potwornie jej się podobał. Problem polegał na trudności przyznania się do tego wszystkiego przed samą sobą. Zresztą nie tylko ona chciała zrzucać winę na jedną stronę barykady, Syriusz sam nie do końca rozumiał, dlaczego to zrobił.
Bo chciałeś, pomyślał gorączkowo, odruchowo poprawiając palce na nadgarstkach Gemmy. Po prostu tego chciałeś, powtarzał sobie w myślach, odrobinę mocniej dociskając własne usta do ust dziewczyny. Przez chwilę myślał, ze serce wyskoczy mu z piersi i wyruszy na bardzo długie wakacje.
Oboje odetchnęli nieco głośniej, karcąc się wściekle w myślach za taką słabość i rozwój wydarzeń. Ach, gdyby byli mądrzejsi…!
Syriusz po chwili poluzował uścisk swych palców. Ich opuszkami delikatnie rozmasował uciśnięte miejsca i ostrożnie, centymetr po centymetrze przesunął dłońmi aż do talii Gemmy. Nie myślał o Dorcas. Nie przebiegła mu nawet raz przez głowę, gdy rozkoszował się ciepłem i słodyczą ust Arterton. Westchnął cicho i zamknął z lekka wargę Gemmy w uścisku swoich warg. Czuł jej niezdarne zaangażowanie, drżenie, stres i uważał je za urocze. Odbierał delikatne muśnięcia i zdawał sobie sprawę z tego, ze ona nad tym nie panowała. Że w istocie zawładnęło to nią i było od niej o niebo i piekło silniejsze.
A niebo… Ach, niebo. Syriusz pomyślał, że lepiej mogłoby już być tylko wtedy, gdyby dzień następny rozpocząć mógł właśnie takim powitaniem z Gemmą. I nieba innego nie było.
Ale jutro było odległą mrzonką.
Czubek języka Blacka niesfornie smagnął wilgotną, ciepłą skórę na ustach Gryfonki już, już szykując się, by pieszczotę stanowczo pogłębić, gdy Gemma sapnęła cicho, a jej dłonie oparły się stabilnie o ramiona Syriusza. Wystarczyło mocne pchnięcie, by odsunąć go przynajmniej na pół metra. Z trudem złapała oddech. Całe jej ciało drżało jak osika na wietrze, a oczy błyszczały inaczej niż zwykle. Syriusz jeszcze przez chwilę nie wiedział, co to wszystko oznacza, aż nie uczuł ostrego pieszczenia na policzku.
Arterton zamachnęła się i z impetem uderzyła rozwartą dłonią w twarz Blacka. Łydki drżały jej jak jeszcze nigdy w życiu — emocje przejęły nad nią górę, tylko nie w takim znaczeniu, o jakim myślał Syriusz.
Chwilę stali naprzeciw siebie, wdychając zapach swoich rozgrzanych szyi i mokrych od pocałunku warg. W powietrzu unosiła się gęstwina niekrajanego niezrozumienia i patosu. Oboje nie rozumieli. Co się właśnie stało? Dlaczego się pocałowali? I, co ważniejsze, dlaczego przestali? Nawet Arterton chwilę dręczyło poczucie winy, jednak nie mogła ani przyznać się do błędu, ani godzić się na tego typu sytuacje. Zwłaszcza, że Syriusz spotykał się z Meadowes.
Black drgnął. Wcześniej już, zaraz po uderzeniu, jego dłoń przykleiła się do zaczerwienionego od ataku policzka, a teraz odciągnął ją, by wyciągnąć błagalnie ku Gryfonce.
— Gemmo… — Nie dała mu skończyć. Jej nozdrza zadrżały, a dziewczyna wycofała się aż do drzwi, łapiąc za klamkę.
— Zejdź mi z oczu — wydusiła z trudem, by rzucić mu — można powiedzieć — bardziej wystraszone i zdumione spojrzenie, niż rozeźlone. Nie minęła chwila, jak zniknęła za drzwiami, przylegając ciasno plecami do niewzruszonej, mocnej tafli. Szukała w niej oparcia i siły — by móc być równie nieustępliwa.
A Black przez kilka kolejnych oddechów stał osłupiały w jednym miejscu, czując jak jego serce pędzi i omdlewa, pędzi i omdlewa, i znów, i znów, i znów… aż dopadł do drzwi i zaczął w nie walić, nawołując Arterton po imieniu dopóty, dopóki zaklęcie, rzucone przez niego na schody od części sypialnej dziewcząt, nie przestało działać i Gryfon zjechał na zacnym tyle na sam dół — na łeb na szyję wpadając na przeciwległą ścianę.
Ból w plecach i głowie nie dokuczał tak, jak niespokojne serce. Ni jego, ni Gemmy.
Oboje wiedzieli, że był to pewnego rodzaju krok. Zarówno Black — wpatrujący się w ciemność schodów prowadzących na górę, jak i ona — nieprzytomnie opierająca się o drzwi.
Pytanie brzmiało: W którym kierunku wykonaliśmy krok?

____________________
Yaaay, tak dawno mnie tu nie było!
Kochani, mam nadzieję, że dość się stęskniliście. Ufam też, że to... coś będzie dość satysfakcjonujące dla tak zacnego grona odbiorców. Wiem, że naczekaliście się bardzo na ten rozdział i chciałabym was ogromnie przeprosić. Za długo z tym wszystkim zwlekałam, ale odpowiednie wsparcie i nadzieja sprawiła, że wzięłam się za siebie. Dziękuję wszystkim tym, którzy mimo długiego oczekiwania potrafili machnąć ręką i powiedzieć "jest okej, dalej czekamy". To właśnie dla was jest ten nagryzmolony na kolanie rozdział. Wprawdzie krótki, ale moje wakacje to jakaś totalna porażka, w której nie ma na nic czasu. Jest za to dużo nerwów, łez, nieprzespanych nocy i pytań o jutro.
W tym roku będę pracować nad pracą licencjacką, dlatego trzymajcie za mnie kciuki i proszę, bądźcie cierpliwi. Jak tylko znajdę czas, na pewno będę pisać na zapas, ale nie wiem, czy będę w stanie obiecać wam kolejny rozdział w tym roku. Zrobię co w mojej mocy, ale tak jak mówię - raczej na to marne szanse.
Trzymajcie się ciepło i życzę wam jak najlepszej lektury!



***
*Porozumienie - Organizacja międzynarodowa, powołana przez Nadzór Przemocy Czarodziejów (NPC) na rzecz walki z Voldemortem. Wiele krajów europejskich zasymilowało się na rzecz stawienia czoła Tego, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać i tajnie działa w różnych organach władzy czy ścigania magicznego podziemia. Porozumieniem nazywa się działania kongresowe oraz spotkania Wyższych, które w następstwie wpływają na decyzje i działania organów niższych w krajach powiązanych umową.
Do porozumienia należą: Albus Dumbledore, Lotus Arterton, Minerwa McGonagall, Abraham Gaits, Oswald Bywen czy choćby Francesco La Duca.

2 komentarze:

  1. Rozdział cudowny, warto było tyle czekać <3 Uwielbiam Gemme i Syriusza, razem i osobno ;) I poproszę o więcej Samuela :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Warto było tyle czekać na odzew tutaj od kogokolwiek na znak, że czytacie! Dziękuję! <3
      Postaram się coś skrobać, ale czy to wyjdzie... czas pokaże! Jeszcze raz dziękuję!
      ~ Pączur.

      Usuń

Layout by Alessa Belikov